Opóźniony i mocno przemeblowany sezon Formuły 1 rusza w najbliższy weekend na austriackim Red Bull Ringu – bez udziału kibiców, za to ze ścisłymi restrykcjami w padoku.

W niedzielę minie dokładnie 217 dni od machnięcia flagą w biało-czarną szachownicę na ostatnim okrążeniu ubiegłorocznej Grand Prix Abu Zabi, rundy kończącej sezon 2019. To trzecia najdłuższa przerwa pomiędzy kolejnymi wyścigami Formuły 1 – rekordy ustanawiano dawno temu (267 dni pomiędzy sezonami 1950 i 1951, 225 dni pomiędzy 1961 i 1962), kiedy rozgrywano mniej niż dziesięć rund rocznie.

Teraz mieliśmy pobić inny rekord – sezon 2020 miał składać się z bezprecedensowej liczby 22 wyścigów – ale zamiast tego trzeba zmierzyć się z zupełnie innym wyzwaniem. Od początku lipca do początku września mamy w kalendarzu dziesięć weekendów i tylko dwa z nich będą wolne. W tym czasie kierowcy i zespoły aż osiem razy powalczą o punkty, tylko na europejskich torach. Co będzie później – tego nie wiadomo. Władze sportu wciąż wierzą w rozegranie nawet osiemnastu wyścigów, ale rzecz jasna niewiele zależy od nich. Nie da się przewidzieć, jak będzie wyglądała sytuacja jesienią. Jeszcze parę tygodni temu zapowiadano, że po europejskim maratonie rozpocznie się seria wyścigów w Azji, następnie w obu Amerykach i na Bliskim Wschodzie, ale teraz coraz głośniej mówi się o dodaniu kolejnych rund na Starym Kontynencie – o kolejnych zawodach we Włoszech czy o dodaniu Portugalii i Niemiec, gdzie pierwotnie w tym sezonie Formuła 1 miała się nie pojawić.

Tuż przed rozpoczęciem sezonu nie wiadomo zatem, ile rund będą liczyły tegoroczne zmagania. Teoretycznie osiem wystarczy, by uratować status mistrzostw świata, a zapis o konieczności odwiedzenia trzech kontynentów został już przez władze Formuły 1 uchylony, ze względu na „siłę wyższą”. Nie jest to jedyny precedens: nigdy przedtem nie rozegrano dwóch wyścigów na tym samym torze, a w tym roku mamy już dwie takie pary – w Austrii i Wielkiej Brytanii. Z logistycznego punktu widzenia jest to ogromne ułatwienie.

Nie tylko kibice nie będą mieli wstępu na tory. Poważnie ograniczono także liczebność członków zespołów oraz pracowników, którzy przygotowują i obsługują wyścigowy weekend. Z reguły jest to od trzech do pięciu tysięcy osób – teraz zaledwie 1200 ludzi. Żaden zespół nie może przywieźć więcej niż 80 pracowników, a w normalnych warunkach jest ich prawie dwa razy więcej.

Wszyscy muszą stosować się do ścisłych wytycznych: maseczki, zachowywanie dystansu i brak kontaktu z ludźmi spoza najbliższego grona współpracowników to jedynie część całego reżimu. Na tor nie wejdzie nikt, kto nie przedstawi negatywnego testu na koronawirusa, wykonanego nie wcześniej niż 72 godziny przed przybyciem na miejsce. Kolejne testy przeprowadzane są co pięć dni.

Nowy styl pracy w trakcie weekendu Grand Prix będzie wymagał przyzwyczajenia. Obsługa samochodów w garażu może zajmować więcej czasu, zwłaszcza w sytuacjach awaryjnych – jak wymiana silnika czy naprawa uszkodzeń. Ponadto zagęszczony kalendarz sprawia, że zespołom trudniej będzie zareagować na nieprzewidziany wydarzenia, jak konieczność wyprodukowania dodatkowych części zapasowych.

Mniejszym problemem będzie dłuższa niż zazwyczaj przerwa w samym jeżdżeniu. Kierowcy nie powinni mieć problemów z powrotem do rywalizacji, mimo że ostatnie miesiące spędzali na zupełnie innych aktywnościach. Przeważało wirtualne ściganie: w różnych, mniej lub bardziej profesjonalnych zawodach walczyli chociażby Max Verstappen, Lando Norris, Charles Leclerc czy George Russell – kierowca Williamsa zdobył mistrzowski tytuł w organizowanym przez F1 cyklu wirtualnych Grand Prix. Lewis Hamilton mocno zaangażował się w promocję równości i walkę z rasizmem – do tego stopnia, że jego ekipa Mercedes zmieniła barwy swojego samochodu. Tradycyjne „Srebrne Strzały” w tym sezonie będą czarne. Na tym nie koniec akcentów związanych ze świadomością społeczną: aby podkreślić jedność w walce z pandemią koronawirusa oraz sprzeciw wobec wszelkich form dyskryminacji, na samochodach i garażach wszystkich zespołów pojawia się tęcza w dziesięciu barwach – każda symbolizuje jedną z ekip.

Niezależnie od ich wagi, te inicjatywy zejdą jednak na dalszy plan, gdy rywalizacja wreszcie się rozpocznie. To kluczowe z punktu widzenia przyszłości samej Formuły 1 oraz zespołów – bez jeżdżenia nie ma pieniędzy, bez pieniędzy nie da się przetrwać. Władze sportu i same ekipy wykazały się już dużą przezornością, odwlekając o rok kosztowne wprowadzenie nowych regulaminów technicznych i „zamrażając” tegoroczne projekty samochodów – aby oszczędzić na kosztach związanych z rozwojem maszyn i wprowadzaniem poprawek. Już wcześniej planowano wprowadzenie rocznego limitu wydatków, począwszy od sezonu 2021, ale w następstwie pandemii zmniejszono próg ze 175 do 145 milionów dolarów (w kolejnych latach będzie to jeszcze mniej).

Mimo solidarnego i zdroworozsądkowego podejścia, sporo zespołów – nawet tak utytułowane, jak McLaren i Williams – ma przed sobą ogromne wyzwanie finansowe. Williams poszukuje inwestorów lub nawet kupca, a McLaren ratuje się rządowymi pożyczkami od swojego większościowego udziałowca, królestwa Bahrajnu. Rywalizacja sportowa w tym sezonie, której głównymi aktorami powinny być ekipy Mercedes i Red Bull, z Ferrari – przynajmniej początkowo – za czołówką, oczywiście przyciągnie uwagę kibiców, ale nie mniej ważna będzie walka o przetrwanie zespołów oraz o przyszłość Formuły 1. Optymiści wierzą, że sport wyjdzie z kryzysu nie tylko obronną ręką, ale także silniejszy – lecz wcale nie jest to takie pewne.

Kalendarz sezonu 2020 (pierwsze 8 wyścigów):
5 lipca – GP Austrii – Red Bull Ring
12 lipca – GP Styrii – Red Bull Ring
19 lipca – GP Węgier – Hungaroring
2 sierpnia – GP Wielkiej Brytanii – Silverstone
9 sierpnia – GP 70-lecia – Silverstone
16 sierpnia – GP Hiszpanii – Barcelona
30 sierpnia – GP Belgii – Spa-Francorchamps
6 września – GP Włoch – Monza

Tekst opublikowany w dzienniku „Rzeczpospolita”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here