Dwaj bogaci panowie, mistrzowie w swoim fachu.

Lewis Hamilton ma w Bahrajnie coś do załatwienia. Jeszcze nigdy nie startował tu z pole position, chociaż ma na koncie trzy starty z pierwszego rzędu i finisz na każdym stopniu podium – w tym na najwyższym, rok temu, po fantastycznej walce z Nico Rosbergiem. Mam nadzieję, że w tym roku duet Mercedesa uraczy nas kolejną porcją solidnej walki na torze i wicemistrz świata postawi twarde warunki zespołowemu partnerowi, a nie ograniczy się do jęczenia na konferencji prasowej. Kolejna porażka na tym etapie sezonu jeszcze bardziej osłabi jego szanse w walce o tytuł.

Pustynny upał powinien sprzyjać Ferrari i łagodnie obchodzącemu się z ogumieniem modelowi SF15-T (zwłaszcza, że zapiaszczona nawierzchnia i wymagania dotyczące trakcji mocno obciążają tylne opony), ale wieczorna pora rozgrywania wyścigu może pomóc mistrzom świata. Na razie nie zanosi się na to, by którakolwiek inna ekipa mogła wmieszać się do walki o czołowe pozycje i wiele wskazuje na to, że tylko Kimi Räikkönen może przeszkodzić w poprawieniu ustanowionego w Chinach rekordu. Po raz pierwszy w trwającej od 1950 roku historii wyścigowych mistrzostw świata w pierwszych trzech wyścigach sezonu na podium stawali tylko trzej kierowcy: Hamilton, Rosberg i Sebastian Vettel.

Ten ostatni zwyciężał tu dwukrotnie i raz był drugi, oczywiście w barwach Red Bulla. Z kolei Rosberg miło wspomina swój debiut w Formule 1 – w 2006 roku za kierownicą Williamsa uzyskał tu w pierwszym starcie najlepszy czas okrążenia i był siódmy na mecie, chociaż po starcie z 12. pola spadł na ostatnie miejsce po pierwszym okrążeniu – ale na podium stał tu tylko raz, przed rokiem.

„Ten czwarty”, czyli Räikkönen, dzierży swoisty rekord: na torze, na którym tylko trzy razy na podium finiszował kierowca startujący poza pierwszą dziesiątką, w 2006 roku był trzeci po starcie z 22. pola (w kwalifikacjach miał awarię zawieszenia w McLarenie).

Z kolei najwięcej triumfów w Bahrajnie ma na koncie Fernando Alonso, który wygrywał tu w 2005, 2006 i 2010 roku. Marne szanse na to, że do zwycięstw w barwach Renault i Ferrari dorzuci tutaj jeszcze sukces za kierownicą McLarena. Na pewno nie w tym sezonie.

Sporo uwagi media poświęcają ostatnio Hamiltonowi. W sumie nic dziwnego, to mistrz świata i lider aktualnej klasyfikacji. Jeden z tych powodów jest zrozumiały: to walka z Rosbergiem, który w minioną niedzielę wygłosił parę co najmniej dziwnych uwag, będących chyba nieudaną próbą wytrącenia rywala z równowagi. Lewis kontruje w oczywisty sposób: podkreśla, że Nico nawet nie próbował wygrać w Chinach, a on sam od ósmego roku życia pozwala, by przemawiały za niego czyny na torze. Nawet jeśli nie jest to do końca prawdą (a nie jest), to przeważnie potrafi dowieść swoich racji w bezpośredniej walce. W przeciwieństwie do Rosberga, który na chwilę obecną – i chyba już na zawsze – ma więcej do udowodnienia.

Drugi temat dotyczący Lewisa, przewijający się już od długich miesięcy w polujących na każdy krok swojego idola brytyjskich mediach, to kwestia kontraktu mistrza świata z Mercedesem. Hamilton nie ma już menedżera i sam negocjuje umowę, co czasami prowadzi do zabawnych wyznań: jak to, że ma do przeczytania 80 stron kontraktu, pełnego prawniczych sformułowań.

Miałem okazję przeglądać takie dokumenty i z jednej strony mu nie zazdroszczę, bo nie jest to łatwa lektura, ale za to podpis przyniesie mu bardzo konkretne korzyści. Mówi się o kwocie nieco ponad 20 milionów funtów za sezon plus premie za zwycięstwa i mistrzostwo (2 miliony), dzięki którym Lewis może rocznie zgarnąć więcej niż zarabia Alonso (niespełna 27 milionów funtów) i dorównać Vettelowi (ponad 33 miliony za pierwszy sezon w Scuderii, od 2016 roku 20 milionów plus premie). Umowa ma opiewać na trzy sezony z opcją na dwa kolejne, co w połączeniu z obowiązującym do 2017 roku kontraktem Rosberga oznacza, że plan Alonso w postaci przeczekania w McLarenie na wolny fotel w Mercedesie musi przybrać raczej długoterminową formę.

Wreszcie trzeci, zdecydowanie idiotyczny powód obecności Lewisa w mediach – i to tzw. mainstreamu, a nie wyścigowych: sytuacja z oblaniem hostessy szampanem podczas dekoracji w Chinach. Trochę głupio, że mistrz musi się tłumaczyć z takich rzeczy, zwłaszcza że sama zainteresowana Liu Siying nie widziała w tym nic niestosownego. Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Jeśli ktoś nie chce zmoknąć, to w deszcz nie wychodzi z domu i trudno oskarżać pogodę o dyskryminację. Co za bzdura.

Trzeba a) naprawdę nie mieć co robić; oraz b) kompletnie nie rozumieć motorsportu, by w ogóle czepiać się takich rzeczy. Jeśli ktoś bardzo chce, to w każdej fotce z dekoracji doszuka się czegoś niestosownego. W końcu trzej faceci oblewający się (alkoholem) po twarzach to chyba też nie jest normalne, prawda?

Szampan na wyścigowym podium to tradycja sięgająca 1967 roku i 24h Le Mans (zwycięstwo A.J. Foyta i Dana Gurneya, który dostał do rąk butlę Moët & Chandon i spontanicznie spryskał bąbelkami całą okolicę).

Jakoś nikt nie staje w obronie gwardzistów z Monako, którzy stoją na schodach pod książęcą lożą i chyba co roku dostają prysznic z szampana, nie mogąc przy tym nawet zmrużyć oka. To ma być równouprawnienie?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here