Nigdy nie poznałem Anthoine’a Huberta. Znałem go tylko z szumu informacyjnego, krążącego po orbitach naszego motorsportowego kosmosu. Słyszałem, że był zdolny i ambitny. Że zarażał uśmiechem, życzliwością mógł się dzielić, niczym dobrym śniadaniem. Piął się po szczeblach kariery i jak każdy młody człowiek miał marzenia, przy okazji ciężko pracując nad ich realizacją. Niedawno napisał, że w przyszłym sezonie chciałby walczyć o tytuł w Formule 2. A potem, wiadomo, chciał dołączyć do swoich kolegów z juniorskich kategorii, którzy już dobili do portu marzeń, zwanego Formułą 1 – Charles’a Leclerca, Estebana Ocona, George’a Russella.

Tragiczne zdarzenia z sobotniego popołudnia pogrążyły wszystkich ludzi zakochanych w sportach motorowych w nieutulonym żalu. Zostaliśmy brutalnie wytrąceni z irracjonalnego stanu błogiej iluzji, w której tak lubimy tkwić, oszukując się, że jesteśmy w stanie zapanować nad naturą sportów motorowych. Nic bardziej mylnego. Prawda jest taka, że śmierć zawsze czuła się w wyścigach, czy rajdach, jak u siebie… I zbierała żniwo, nie oglądając się na to, jak dużo zostało zrobione w kwestii bezpieczeństwa. Co więcej, nie wybrzydzała. Zabierała zarówno tych największych, jak i tych mniej utalentowanych…

Śmierć Anthoine’a mocno mnie dotknęła, przywołując bolesne wspomnienia sprzed lat. Tragedię na Imoli pamiętam, jakby wydarzyła się wczoraj. Nie byłem w stanie zapanować nad emocjami i powstrzymać łez. Ciągle czuję ten rozdzierający ból. Mimo tego, że upłynęło już tyle czasu. Takie momenty, jak ten wczorajszy, rozdrapują rany w sercu. Ayrton Senna był moim idolem, punktem odniesienia. Podziwiałem jego umiejętności za kierownicą samochodu wyścigowego, ale też śledziłem zaangażowanie w działalność charytatywną. Przeżywałem z nim jego sukcesy i porażki, całkowicie wsiąkając w świat Formuły 1.

Nie do końca zdawałem wtedy sobie sprawę z tego, że ten fascynujący świat nieustannie balansuje na granicy życia i śmierci. Usprawiedliwia mnie jedynie to, że byłem wówczas nieopierzonym młokosem i miałem mleko pod nosem. Omijanie F1 przez śmierć dawało złudne przeświadczenie bezpieczeństwa. „Kiedyś co prawda kierowcy ginęli, ale dziś to się już nie zdarzy”. I wtedy nastąpił 30 kwietnia, a zaraz po nim 1 maja. 1994 roku, rzecz jasna. Zginęli Roland i Ayrton. Kierowcy z dwóch biegunów. Ratzenberger stawiał pierwsze kroki w F1, Senna znajdował się u szczytu swoich możliwości. Mój świat legł w gruzach. To było brutalne przebudzenie.

Jim Clark, Gilles Villeneuve, Ayrton Senna. „Bogowie też są śmiertelni” – pisał po Imoli Janusz Śmiłowski. Lista ofiar wyścigów Formuły 1 jest długa. Sportów motorowych jeszcze dłuższa. Mimo niewiarygodnych wysiłków związanych z poprawą bezpieczeństwa, na liście pojawiają się, niestety, kolejne nazwiska. Henry Surtees, Jules Bianchi, Anthoine Hubert…

Pisząc, że „Anthoine był bohaterem, który ryzykował w pogoni za własnymi marzeniami”, Lewis Hamilton złożył wczoraj piękny hołd nie tylko Hubertowi, ale tak naprawdę wszystkim wyczynowym kierowcom. Współczesnym gladiatorom, których tak łatwo nam krytykować z bezpiecznej kanapy, podczas gdy oni przez cały czas ryzykują tym, co najcenniejsze – zdrowiem i życiem. Warto o tym pamiętać. Podobnie jak o tym, że pomimo coraz bardziej zaawansowanych systemów bezpieczeństwa, zwiększających szansę na przeżycie, ryzyko śmierci nigdy nie zniknie z wyścigowych torów, rajdowych oesów. Choćby dlatego, że zawsze może wystąpić czynnik, którego nie przewidzimy. Co gorsza, kierowca zawsze pozostanie najbardziej kruchym elementem tej układanki.

Dzięki twitterowemu wpisowi Rafała Majchrzaka dowiedziałem się, że jego kolega, Dariusz Kowal, od kilku lat miał kontakt z Anthoine’em. Jakiś czas temu przeprowadził z nim wywiad i opublikował go na MotoHigh.pl. Kończyła go prośba Huberta, żeby „polscy kibice śledzili F2 i kibicowali mu”. „Jeśli jeszcze tego nie robicie, oglądajcie nasze wyścigi. Pokochacie je” – zapewniał. Rafał opatrzył swój wpis przejmującym komentarzem, że „dziś trudno kochać mu wyścigi”. Zgadzam się z tym. Sporty motorowe to bardzo trudna miłość, ale ze względu na pamięć Anthoine’a, nie porzucajmy jej. W ten sposób pozostanie w naszych sercach.

PS. Trzymajmy kciuki za Juana Manuela Correę, który przebywa w szpitalu w Liége.

3 KOMENTARZE

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here