Świetny początek i koniec, środek nie za bardzo: tak Robert Kubica podsumował start w Tour de Corse i jest to bardzo trafna analiza. Dodał, że nawet jeśli sam nie popełnia błędów, to i tak dzieje się coś, na co nie ma on bezpośredniego wpływu. Tym razem były to dwie pęknięte felgi, przez które nie ukończył sobotniego etapu – na którym warunki odpowiadały jego pakietowi, czyli oponom Pirelli. – Myślę, że kosztowało nas to podium – skwitował Robert.
Wygrany OS1 ex aequo z trzykrotnym mistrzem świata Sébastienem Ogierem i pierwsze w karierze dwa punkty za Power Stage to oczywiście plusy, ale chodzi o to, by te plusy nie przysłoniły minusów. Przyjemność z jazdy na niektórych odcinkach, konkurencyjne czasy (czasem tylko międzyczasy) i kolejne doświadczenia do kolekcji mogą nie zrównoważyć tego, co Robert musiał przejść w tym sezonie – stawiam tezę, że najtrudniejszym w całej jego karierze.
Budowa własnej struktury okazała się chyba znacznie trudniejsza niż mogło się to wydawać. Niełatwo jest zbudować coś od podstaw zwłaszcza w sytuacji, w której powinno się skupiać tylko na jeździe, a nie na wszystkich drobiazgach związanych z zespołem. Nie ma sensu wnikanie, czy brakuje odpowiednich ludzi, czy może po prostu chce się wszystkiego dopilnować, zgodnie z własnymi wymaganiami i wysokimi standardami.
Nawet największa miłość do sportu może osłabnąć, jeśli każdy start kończy się w podobny sposób. Błędy miały z czasem zniknąć i faktycznie przydarzają się rzadziej, za to pojawiły się nowe problemy. Awarie, pęknięte felgi, wpadki proceduralne niedoświadczonej na poziomie mistrzostw świata ekipy. Sam talent, ambicja i dobre chęci nie wystarczają, by stawić czoła potędze fabrycznych zespołów. Bez komfortu i spokoju, które niesie miejsce w takiej ekipie, radość z jazdy może zgasnąć nawet u największego fanatyka rajdów.
Doprowadza nas to do powtarzającego się coraz częściej w ostatnim czasie pytania o przyszłość. Odpowiedzmy od drugiej strony: od wielu tygodni w padoku Formuły 1 pojawia się temat powrotu Roberta na wyścigowe tory (sądziłem, że nie trzeba będzie podkreślać, ale jednak muszę: wyścigowe tory to nie tylko F1…). W Singapurze niektórzy byli przekonani, że już wkrótce wybuchnie informacyjna bomba z „powrotem na tor w topowej kategorii, ale nie F1”.
Spotkanie z Toto Wolffem podczas Grand Prix Włoch niekoniecznie było tylko i wyłącznie czysto towarzyskim obiadkiem w jednym z hoteli nieopodal toru Monza. Przed rozpoczęciem rajdowej kariery Robert testował Mercedesa serii DTM i od tamtej pory jego notowania w niemieckiej ekipie są bardzo wysokie. Wówczas starty w tej kategorii go nie interesowały, ale nie jest tajemnicą, że gdyby tylko chciał, to z łatwością zamieniłby rajdówkę na wyścigowy samochód i Mercedes przyjąłby go z otwartymi rękami.
Czy teraz nadszedł na to czas? Na torze Robert pewnie odzyskałby humor i czułby się jak ryba w wodzie. Sezon DTM rusza dość późno, w kalendarzu od początku maja do połowy października widnieć ma dziewięć lub dziesięć wyścigowych weekendów, więc nawet po uwzględnieniu testów sezon nie jest mocno wypełniony i nie trzeba byłoby ograniczać się do występów na torze. Zresztą do końca obecnego sezonu pozostają jeszcze dwa rajdy, może jeszcze coś się zmienić, wyklarować w jedną lub drugą stronę.
Jeśli nie uda się poskładać takiego pakietu, który dawałby Robertowi radość z jazdy w rajdach, nadszarpniętą usianym trudnościami sezonem 2015, to wspomniana zmiana środowiska jest jednym z możliwych scenariuszy. Oczywiście szkoda byłoby mu prędkości, której przez dwa ostatnie sezony nie udawało się przekuć na solidne rezultaty na odcinkach specjalnych. Jego wielka ambicja i determinacja zasługują na potwierdzenie wynikami, ale może przydałby się oddech i nowe/stare otoczenie, w którym od razu czułby się komfortowo. Odsapnąć, zebrać siły – nawet realizując mniej napięty program startów – i kto wie, może ponowić atak na rajdowe cele, gdyby udało się złożyć odpowiedni pakiet?
Sam jestem ciekaw, co wybierze Robert. Na razie nic nie jest „klepnięte”, jak zwykle pozostaje czekać…