W GP USA 2005 wystartowali tylko kierowcy Ferrari, Jordana i Minardi. To tak, jakby w którymś tegorocznym wyścigu pojechał tylko Mercedes, Virgin i HRT. Może też wygrałby Schumacher.

W tym roku mijają cztery lata od ostatniego wyścigu Formuły 1 w USA, a tymczasem już w sezonie 2013 mamy mieć dwie Grand Prix u „Wujka Sama”. Do już zaplanowanych na listopad 2012 roku zawodów w Austin niecały rok później dołączyć ma uliczny wyścig w New Jersey. Do rekordu pod względem liczby Grand Prix rozgrywanych w Stanach Zjednoczonych jest jeszcze daleko (w 1982 roku odbyły się w tym kraju trzy wyścigi: w Long Beach, Detroit i Las Vegas), ale wydaje mi się, że w obecnych czasach dwukrotna wizyta Formuły 1 w tym kraju jest przesadą.

Nie da się ukryć, że przez wiele lat gigantyczny rynek amerykański był ogromną pokusą dla wszystkich firm, które próbują zaistnieć w świadomości konsumentów dzięki swojej obecności w Formule 1. Jednak mimo ogromnych starań nasza ukochana dyscyplina sportu nigdy nie zajęła w sercach amerykańskich kibiców takiej pozycji, jaką cieszy się chociażby NASCAR. Nie trzeba nawet wychodzić poza świat wyścigów i porównywać się z niedoścignionym pod względem popularności futbolem amerykańskim – wyścigi Grand Prix są tam podobnie egzotycznym tematem jak u nas krykiet. Jakieś stacje to transmitują i ktoś to ogląda, ale szału nie ma.

Jak zapewniał mnie kilka miesięcy temu Will Buxton, niegdyś rzecznik prasowy serii GP2, a obecnie dziennikarz Speed TV, wraz z potwierdzeniem organizacji GP USA w Austin zainteresowanie wśród fanów sportu znacznie wzrosło. Jak znam życie, skończy się jednak na słomianym zapale.

Amerykański kibic kocha widowiskowe i w miarę nieskomplikowane dyscypliny (jedynym znanym mi wyjątkiem jest tutaj baseball…): na przykład czterdzieści samochodów przypominających jego sfatygowanego Dodge’a, uganiających się po owalnym torze, który w całości widać z zajmowanego na trybunie krzesełka. Jest szybkość, akcja, dużo wyprzedzania – wszystko jak na dłoni. Co znamienne, zaoceaniczny odpowiednik F1, czyli IndyCar, sromotnie przegrywa walkę o widza z NASCAR – choć też jeździ się (przeważnie) po owalach, a zacięta walka o ułamki sekund toczy się na dystansie całego wyścigu, w obrębie całej stawki.

Nie da się też przeoczyć bramki samobójczej strzelonej przez Formułę 1 (wiadomo, winny był Michelin, ale weź to wytłumacz amerykańskiemu kibicowi) w 2005 roku. Pasjonujący wyścig sześciu samochodów na Indianapolis nie zostanie długo zapomniany. Gdyby coś takiego stało się w Chinach czy Turcji, problem nie byłby nawet w ułamku procenta tak duży, a tak tylko wyjątkowe fajerwerki podczas pierwszego po przerwie wyścigu w USA mogą zatrzeć to przykre wspomnienie.

Pozostaje jeszcze kwestia obecnego klimatu ekonomicznego. Ekspertem od gospodarki nie jestem, ale coś mi się wydaje, że amerykański rynek nie jest już tak prężny jak jeszcze kilka lat temu. Zastanawiam się, jak atrakcyjnym klientem dla zaangażowanych w F1 firm jest społeczeństwo, w którym modnym sposobem na dorobienie sobie do domowego budżetu stało się ostatnio wypożyczanie sobie samochodów w cenie kilku dolarów za godzinę. A czy rozdrażnionym kryzysem obywatelom spodoba się idea wydawania pieniędzy na adaptację ulic na potrzeby toru oraz pokryciu haraczu wymuszonego przez Berniego Ecclestone’a.

Pół biedy, że nie występuje tutaj tzw. model hiszpański: dwa wyścigi w miejscach odległych od siebie o 300 kilometrów, w odstępie pięciu tygodni i na dwóch obiektach, które mogą zostać umieszczone w Sevres pod Paryżem jako idealne wzorce torów gwarantujących śmiertelnie nudny wyścig. Z Teksasu do New Jersey jest kawałek drogi, a obie rundy ma dzielić kilka miesięcy, więc być może obie imprezy nie będą sobie odbierać nawzajem kibiców i zainteresowania. Zresztą, USA to duży kraj… ale być może i tak za mały na organizację dwóch wyścigów. New Jersey może stać się drugim Singapurem: wyścigiem w atrakcyjnym dla celebrytów otoczeniu. Za to Austin znajdzie się w tej sytuacji na pozycji należącego już do wyścigowej przeszłości Magny-Cours – ubogiego krewnego z prowincji. Ponadto Amerykanie nie mają w F1 ani kierowcy (pamiętacie Scotta Speeda?), ani zespołu (Peter Windsor zaczął się znów pojawiać w padoku, ale tematu US F1 chyba lepiej unikać…).

Ciekawe też, czyim kosztem New Jersey zdobędzie sobie miejsce w kalendarzu. Obstawiam rzecz jasna Walencję (i rozpaczać po utracie tego wyścigu nie będę), ale niepewnie powinni się czuć także inni organizatorzy. Wszak coraz głośniej mówi się o kolejnych powrotach do kalendarza (Meksyk? Argentyna? Południowa Afryka?). Ręce zacierać może tylko Ecclestone, dla którego każdy nowy wyścig oznacza kolejne przychody. Ponoć przy negocjacjach na temat wprowadzenia nowej pozycji do kalendarza siwowłosy magnat zadaje pytania dotyczące jedynie trzech aspektów: kondycji finansowej organizatora i ewentualnych gwarancji ze strony władz, chęci z ich strony do podpisania dziesięcioletniego kontraktu i daty ukończenia budowy toru. Mogę się założyć, że gdyby pingwiny mogły zgromadzić wystarczające fundusze i namówić Hermanna Tilkego do zbudowania odpowiedniego obiektu, wkrótce w kalendarzu mielibyśmy Grand Prix Antarktydy.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here