Kimi Räikkönen dopiął swego i zdołał zaspokoić nieskrywaną tęsknotę za powrotem do Formuły 1. Z Williamsem nie wyszło: jedni mówią o zbyt dużych wymaganiach finansowych, inni o niezgodności charakterów (czyli łagodną przykrywką do tego pierwszego). Wyszło z Lotusem i w przyszłorocznej stawce mamy rekordową liczbę sześciu kierowców z tytułami mistrzowskimi na koncie. Cieszę się, nie tylko ze względu na osobowość „Icemana” – zero nonsensu, czyste skupienie na tym, co dla każdego kierowcy powinno być najważniejsze: szybkiej jeździe samochodem. To znaczy, o ile samochód jest odpowiednio szybki…

Za czasów jego startów w McLarenie czy Ferrari często pojawiały się wątpliwości dotyczące jego chęci do pracy nad rozwojem samochodu czy krytyczne uwagi odnośnie motywacji (a raczej jej braku, gdy auto nie jest wystarczająco konkurencyjne). Pamiętacie słynne ujęcia z Kimim relaksującym się na jachcie w Monako tuż po tym, jak w jego McLarenie wyzionął ducha kolejny silnik Mercedesa? Nie pobiegł pędem do garażu ekipy na rozmowę z inżynierami, po prostu uciekł do swojego świata. W sumie na jego miejscu też miałbym dość – gdyby nie usterki w srebrnych samochodach, mógłby mieć na koncie trzy tytuły, a nie jeden, wydarty z gardła swojej dawnej ekipie, zdominowanej przez wewnętrzne konflikty.

Cieszę się, bo z fascynacją będę obserwował, czy (poniekąd przymusowy) rozbrat z Formułą 1 coś zmienił w jego podejściu do pracy kierowcy. Zwłaszcza, że wyzwanie przed nim niełatwe – rzekłbym, że nawet trudniejsze niż przed debiutanckim sezonem w Sauberze. Jego nowy zespół jest w wyraźnym dołku i ciekawie będzie się przekonać, czy przy jego pomocy wydostanie się z zapaści. Räikkönen nie przychodzi na gotowe, do świetnie działającej organizacji pokroju McLarena za rządów Rona Dennisa czy Ferrari, w którym unosił się jeszcze duch Michaela Schumachera i jego gwardii.

Chcę zobaczyć, jak wpłynęła na niego przerwa: czy nadal będzie uważał całą otoczkę świata F1 za niepotrzebny wrzód na miejscu, którym najlepiej wyczuwa się zachowanie samochodu? Pewnie tak, bo pewne rzeczy się nie zmieniają, ale z tego co słyszałem od chyba najbliższej mu osoby wśród dziennikarzy, to nie jest ten sam Kimi co kiedyś – po pijaku spadający z pokładu jachtu, rozbierający tancerki na parkiecie czy „surfujący” na dachu samochodu jadącego ulicami miasta. Po niespodziewanej śmierci ojca przed niemal rokiem, dwa dni przed Wigilią, małomówny lecz mocno imprezowy Fin podobno mocno przystopował z rozrywkowym stylem życia. Matti Räikkönen był jedną z najważniejszych postaci stojących za sportową karierą obu synów: Kimiego i o rok starszego od niego Ramiego, który realizował swoją pasję startując w rajdach. Osobisty dramat mógł nieco zmienić osobowość „Icemana”, który może być teraz o wiele groźniejszym kierowcą niż przed odejściem z F1.

Czeka go jednak ciężka próba. O tym, jak trudno jest wrócić do F1, przekonał się Michael Schumacher. Fin jest w nieco łatwiejszej sytuacji, bo w jego przypadku przerwa była o rok krótsza. „Schumi” startował co prawda w wyścigach motocyklowych, ale w przypadku Räikkönena przerwa została spędzona w bardziej intensywny sposób. Oczywiście rajdów z wyścigami nie da się porównać, ale w dalszym ciągu Kimi rywalizował na najwyższym światowym poziomie w dyscyplinie, która polega na szybkiej jeździe autem. O tym, że zależy mu właściwie tylko na tym aspekcie sportu samochodowego, niech świadczy fakt, że Finowi zdarzało się opuszczać zapoznanie z trasą, na które wysyłał swojego pilota wraz z „dyżurnym” kierowcą. Stąd pewnie kilka efektownych przygód wynikających z faktu, że to nie on przygotowywał sobie opis i odcinki specjalne przejeżdżał „na ostro” praktycznie z marszu, pozbawiając się szansy przejechania ich „na spokojnie” w trakcie zapoznania.

Rajdy same w sobie pomagają utrzymać odpowiednią formę fizyczną, ale Räikkönen i tak ostro zabrał się do roboty i w ciągu minionych sześciu miesięcy mocno pracował ściśle pod kątem powrotu do F1. Jak sam przyznał, miał dwie opcje, ale w Williamsie poza wspomnianymi na wstępie przeszkodami chodziło jeszcze o sprawy biznesowe. Kimi wraz ze swoimi menedżerami chciał uzyskać część udziałów w zespole, co najwyraźniej też wpłynęło na ostateczne fiasko negocjacji. Zastanawiam się, czy w przypadku Lotusa nie jest podobnie: Gérard Lopez mógł pójść na taki układ, zapewniając sobie jednocześnie jedno z najgorętszych nazwisk w stawce i ogromną falę zainteresowania mediów oraz kibiców, dużo większą niż wskazywałyby na to ostatnie wyniki.

Czekam też z zainteresowaniem na zapowiedziane przez właściciela zespołu kolejne komunikaty, które „powinny uczynić z nas jeszcze poważniejszego konkurenta w przyszłości”. Chciałoby się kąśliwie rzec, że niewiele trzeba, aby poprawić poziom konkurencyjności reprezentowany w drugiej połowie sezonu (mniej punktów zdobył tylko zacny kwartet w składzie Williams, Team Lotus, HRT i Virgin), ale wstrzymajmy się na razie z oceną. Spodziewam się wkrótce ogłoszenia nowego sponsora (sponsorów?), którzy pomogą spełnić wymagania finansowe Fina. Nie jest to kierowca, który przywykł do jeżdżenia dla samej frajdy…

Ciekawie wygląda też stanowisko Erica Boullier’a (co ciekawe, nie dostąpił on zaszczytu wypowiedzenia się w komunikacie prasowym dotyczącym zatrudnienia Räikkönena). Podziwiam Francuza za to, że wciąż myśli o Robercie Kubicy i mimo niedawnych niesnasek nie zamierza się poddawać i rezygnować z szansy na kontynuację współpracy z Polakiem. Przykra to wiadomość dla do-niedawna-pewnego-siebie Witalija Pietrowa, który do 10 grudnia musi się zadeklarować, czy chce nadal startować w Lotusie.

Postawienie takiego wymagania wobec kierowcy, który posiada kontrakt na sezon 2012, jest co najmniej dziwne. Ważną umowę na przyszły rok potwierdzały – kilkakrotnie – obie strony. Co jest więc na rzeczy? Albo Boullier trwa przy scenariuszu, w którym Kubica po dojściu do formy mógłby zacząć startować w wyścigach w trakcie przyszłego sezonu (co wymaga zgody Rosjanina na ustąpienie mu miejsca, bo od Kimiego nikt tego nie zażąda…), albo potrzebny jest większy wkład finansowy od rosyjskich sponsorów. Jest jeszcze trzecie wyjście: Boullier może mówić sobie co chce, bo jeszcze w tym roku grozi mu pożegnanie ze stanowiskiem. Co prawda wyniki niekoniecznie świadczą na jego korzyść, ale mimo to uważam, że pozbycie się go byłoby złym zagraniem. Ma pojęcie na temat tego, czym się zajmuje i w przeciwieństwie do właściciela zespołu jest człowiekiem świata wyścigów.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here