Wspaniałe triumfy, wielkie tragedie, fantastyczna atmosfera, a także historia, którą można poczuć na każdym kroku – witajcie na Monzy, w świecie Ferrari i tifosi, a zarazem świątyni szybkości. Tutaj nic nie jest takie  jak na innych torach, przede wszystkim widać bijące w rytm silników serce Formuły 1. Legenda żyje i ma się całkiem dobrze.

Dzieje leżącego w Parku Królewskim pod Mediolanem toru nierozerwalnie wiążą się z historią ekipy Ferrari. Sukcesy i tragiczna śmierć Alberto Ascariego, tragedia Wolfganga von Tripsa i zwycięstwa Phila Hilla, triumfy Johna Surteesa, Ludovico Scarfiottiego (jedyne w karierze), Claya Regazzoniego, Jody’ego Schecktera, Gerharda Bergera (odniesione kilka tygodni po śmierci wielkiego Enzo) i wreszcie pięć zwycięstw Michaela Schumachera, dwa Rubensa Barrichello (trzecie z Brawnem) oraz to ostatnie dla Scuderii na własnym podwórku – przed siedmioma laty w wykonaniu Fernando Alonso.

Włoscy kibice zapewne o niczym innym nie marzą, jak tylko o tym, żeby w najbliższą niedzielę po dziewiętnaste zwycięstwo na Monzy sięgnął Sebastian Vettel lub Kimi Räikkönen. Najlepszy byłby oczywiście dublet. Marzenia marzeniami, ale najpierw trzeba będzie pokonać Srebrne Strzały, które dzięki wprowadzeniu nowej wersji silnika przed weekendem we Włoszech do końca sezonu będą miały przewagę w zakresie spalania oleju – konkretnie mogą go spalić o 0,3 litra na 100 kilometrów więcej niż samochody konkurencji. Sprytnym ruchem Mercedes zapewnił sobie przewagę, zaskakując stajnię z Maranello i resztę stawki.

Wróćmy jednak do meritum. Wyścigowa historia Grand Prix Włoch rozpoczęła się 4 września 1921 roku na torze w Brescii, gdzie triumfował Jules Goux. Niebawem ruszyły jednak prace nad Autodromo Nazionale, który został otwarty 3 września 1922 roku. Tydzień później zorganizowano pierwszy wyścig, którego zwycięzcą został Pietro Bordino, zasiadający za kierownicą Fiata 804. Monza weszła do rozkładu jazdy F1 w jej inauguracyjnym sezonie i tylko raz wypadła z kalendarza, gdy w 1980 roku Gran Premio d’Italia została rozegrana na Imoli.

Gest Collinsa
Pierwsze lata zmagań Formuły 1 na Monzy zdominowali Alberto Ascari (1951-52) Juan Manuel Fangio (1953-55) i Stirling Moss (1956-57, 1959). Szczególne okoliczności towarzyszyły wyścigowi z 1956 roku, w trakcie którego Peter Collins oddał swój samochód wielkiemu Argentyńczykowi, rezygnując tym samym z walki o tytuł mistrza świata. Dlaczego Brytyjczyk zdobył się na taki gest? – Fangio na to zasługiwał – ucinał Collins. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że na podobną wielkoduszność nie zdobył się poproszony wcześniej o tę przysługę Luigi Musso.

Embed from Getty Images

Natchniony Clark
Jedenaście lat później kibice zgromadzeni na Autodromo Nazionale byli świadkami sukcesu Johna Surteesa i ekipy Hondy. Jadący „Hondolą” (określenie wzięło się stąd, że jej nadwozie projektował Eric Broadley z Loli) Brytyjczyk zapewnił japońskiej firmie drugie samodzielne zwycięstwo w F1. Surtees miał masę szczęścia, ponieważ objął prowadzenie na ostatnim okrążeniu po awarii pompy paliwa w Lotusie Jima Clarka.

Tak na marginesie, był to jeden z najwspanialszych występów w karierze Szkota – w trakcie wyścigu Clark uszkodził oponę i musiał zjechać do alei serwisowej, tracąc całe okrążenie. Jechał jednak jak natchniony, odzyskał stracone kółko, po czym rozpoczął pościg za czołówką. Gdy w Lotusie Grahama Hilla zawiódł silnik awansował na trzecią pozycję, następnie uporał się z Johnem Surteesem i Jackiem Brabhamem, wychodząc na prowadzenie. Wydawało się, że wygraną ma w kieszeni, lecz plany pokrzyżowały mu problemy sprzętowe. W ten sposób na koncie Clarka pozostał tylko jeden triumf na Monzy (1963), którym przypieczętował mistrzostwo świata dla siebie i ekipy Lotusa.

Embed from Getty Images

Ostatni Włoch
Ludovico Scarfiotti furory w F1 nie zrobił, ale włoscy kibice z całą pewnością pamiętają, że w 1966 roku triumfował w Parku Królewskim. Dlaczego? Ano dlatego, że Scarfiotti okazał się ostatnim Włochem, który zwyciężył na Monzy za kierownicą Ferrari. W ogóle ostatnim Włochem, któremu udało się wygrać na Autodromo Nazionale, choć po nim ścigało się w F1 jeszcze kilku jego rodaków z niezłymi papierami, jak Michele Alboreto, Elio de Angelis, Riccardo Patrese, czy Giancarlo Fisichella.

Skoro jesteśmy już przy wyścigu z 1966 roku, to warto dodać, że pomimo awarii spowodowanej wyciekiem oleju Jack Brabham zdobył wtedy tytuł mistrza świata. Jego wyczyn był tym bardziej godny uwagi, że Australijczyk dokonał tego za kierownicą własnej konstrukcji.

Embed from Getty Images

Niesamowity Lauda i dżentelmeni
Idę o zakład, że tifosi nie zapomną również nigdy dwóch występów Nikiego Laudy. Co ciekawe, w żadnym z nich Austriak nie zwyciężył, a mimo to dzięki nim zdobył serca włoskich fanów. Pierwszym z nich był wygrany przez Claya Regazzoniego wyścig z 1975 roku. Lauda finiszował z nim na trzeciej pozycji, ale to wystarczyło, żeby tytuły powędrowały do niego i ekipy Ferrari. Czego chcieć więcej?

Drugi, nieporównywalnie mocniejszy przekaz popłynął z Monzy rok później. Czwarte miejsce Nikiego, wywalczone zaledwie sześć tygodni po kraksie na Nürburgringu (po której kierowca otrzymał ostatnie namaszczenie), stanowiło Himalaje odwagi oraz determinacji oraz triumf nad strachem, bólem i ograniczeniami fizycznymi.

W tej cudownej baśni szkoda jedynie tego, że miłość Laudy i Ferrari nie przetrwała próby czasu, ale to już całkiem inna sprawa. Jak na ironię Niki zwyciężał w Parku Królewskim dopiero wtedy, gdy nie ścigał się dla stajni z Maranello. W 1978 roku triumfował z Brabhamem (przynajmniej napędzanym silnikami Alfy Romeo), natomiast sześć lat później z McLarenem.

W kolejnym sezonie Monza była areną triumfu Jody’ego Schecktera, któremu grzecznie asystował Gilles Villeneuve. Dżentelmeńska umowa przewidywała, że w 1979 roku mistrzem świata zostanie kierowca z RPA, a potem przyjdzie czas uwielbianego przez włoskich kibiców Kanadyjczyka. Tyle tylko, że plany jedno, a życie co innego…

Embed from Getty Images

Trzej wielcy
W latach 80. sukcesami na Monzy dzieli się Nelson Piquet i Alain Prost, którzy zapisali na swoich kontach po trzy triumfy. Dla ekipy Ferrari jedynym przerywnikiem w tym paśmie porażek był wyścig z 1988 roku. Podwójny sukces Gerharda Bergera i Michele Alboreto w sezonie zdominowanym przez kierowców McLarena smakowało wyjątkowo Także dlatego, że wygrana przyszła miesiąc po śmierci wielkiego Enzo.

Sporo radości tifosi mieli także rok później. Pierwszy na mecie zameldował się wtedy wprawdzie Alain Prost, ale był to już prawie ich Alain, gdyż przed wyścigiem Francuz ogłosił, że w kolejnym sezonie dołączy do stajni z Maranello.

Dwukrotnie na listę triumfatorów Gran Premio d’Italia wpisywali się Ayrton Senna (1990, 1992) i Damon Hill (1993, 1994). W 1995 roku Hill celował w hat-trick, ale jego wysiłki przyniosły jedynie kolizję z Michaelem Schumacherem, którego przed rękoczynami powstrzymali porządkowi. Beneficjentem tego incydentu okazał się Johnny Herbert, wskoczył na podium w towarzystwie Miki Häkkinena i Heinza-Haralda Frentzena.

Embed from Getty Images

Era Schumachera
W 1996 roku po pierwsze ze swoich pięciu zwycięstw w Parku Królewskim sięgnął Michael Schumacher. Zatrzymajmy się na chwilę przy tym triumfie, ponieważ był to świetny wyścig w wykonaniu Niemca, szczególnie pościg za prowadzącym od pewnego momentu Jeanem Alesim. Ponieważ prędkość maksymalna prowadzonego przez Francuza Benettona B196 uniemożliwiła atak, trzeba było sięgnąć po inne środki. Kiedy Alesi zjechał do alei serwisowej, Michael przejechał jeszcze dwie szybkie rundy. W ich trakcie z 0,6 sekundy straty zrobił 5-sekundową przewagę. Tifosi dosłownie oszaleli ze szczęścia, szybko puszczając w niepamięć, że w pewnym momencie „Schumi” uderzył w opony na Variante del Rettifilo. – Prawie straciłem kontrolę. To był głupi moment – przyznawał Michael, zwyciężający pod Mediolanem z regularnością szwajcarskiego zegarka – najpierw w odstępach dwu- (1998, 2000), a później trzyletnich (2003, 2006).

Po sukcesie w ostatnim roku starego tysiąclecia „Schumi” kompletnie się rozkleił. Gdy podczas konferencji prasowej dziennikarze zapytali go, co dla niego znaczy wyrównanie liczby zwycięstw Ayrtona Senny, emocje wzięły górę i zwykle twardy jak stal Niemiec rozpłakał się niczym małe dziecko, zdradzając wrażliwszą stronę swojej osobowości.

W najbardziej tłustych dla stajni z Maranello latach dwa triumfy dorzucił także Rubens Barrichello. Po raz ostatni czerwony samochód Ferrari triumfował na Autodromo Nazionale w 2010 roku. Za jego kierownicą siedział Fernando Alonso, który zwyciężył po starcie z pole position. Był to zresztą drugi triumf Hiszpana na Monzy. Pierwszy odniósł trzy lata wcześniej ścigając się McLarenem.

Embed from Getty Images

Seb kontra Lewis
W aktualnej stawce największą liczbą zwycięstw na Monzy mogą się pochwalić Sebastian Vettel i Lewis Hamilton. Obaj panowie zwyciężali tutaj po trzy razy. W CV Niemca włoski tor zajmuje wyjątkowe miejsce, ponieważ to właśnie na Monzy w 2008 roku wykorzystał deszczową aurę, żeby zdobyć swoje pierwsze pole position, zmienione następnie w zwycięstwo. – To był perfekcyjny weekend. Pole position, zwycięstwo. Niewiarygodne – przyznawał młody as Scuderii Toro Rosso, dla którego ten deszczowy i szary weekend był najbardziej kolorową bajką w F1.

Swoją włoską kolekcję Vettel powiększył z Red Bullem, zwyciężając w 2011 i 2013 roku, ale myślę, że teraz dałby bardzo wiele, żeby poczuć wiktorię za kierownicą Ferrari. To może być trudne, zważywszy na plany Lewisa Hamiltona, który do trzech dotychczasowych zwycięstw (2012, 2014, 2015) będzie usiłował w niedzielę dorzucić kolejne. Za Anglikiem przemawia to, że w erze silników hybrydowych Mercedes jeszcze nie znalazł na włoskim torze pogromcy (przed rokiem najlepszy okazał się Nico Rosberg), ale to na szczęście nie przesądza sprawy.

Niemniej jednak spośród włoskich osiągnięć trzykrotnego mistrza świata warto wymienić pięć pierwszych pozycji startowych (tyle samo zdobyli na Monzy Juan Manuel Fangio i Ayrton Senna) oraz cztery najszybsze okrążenia wyścigu (samodzielny lider). Na koniec, żeby nie było tak słodko, muszę przypomnieć, że Lewisowi nie zawsze dopisywało na Monzy szczęście. Na ostatnim okrążeniu wyścigu z 2009 roku Anglik stracił trzecią pozycję, lądując w barierach przy Lesmo, a rok później – dla odmiany na pierwszym kółku – po kolizji z Felipe Massą złamał zawieszenie prawego przedniego koła. Tak to fortuna kołem się toczy.

Embed from Getty Images

Świątynia szybkości
Monza nie bez kozery nazywana jest świątynią szybkości. To tutaj odbywały się najszybsze wyścigi w dziejach F1, kierowcy kręcili najszybsze okrążenia, czy osiągali najwyższe prędkości maksymalne. W 1971 roku Autodromo Nazionale było świadkiem nadzwyczajnego finiszu. Czołowa piątka wpadła na metę w odstępie 0,61 sekundy, a zwycięskiego Petera Gethina i drugiego Ronniego Petersona dzieliła 0,01 sekundy!

Trudno jednoznacznie rozstrzygnąć, czy była to najmniejsza różnica czasowa pomiędzy najlepszą dwójką, ponieważ w tamtych czasach mierzono czas z dokładnością do dwóch miejsc po przecinku. Po przejściu na tysięczne części sekundy odnotowano dwa podobne rezultaty – w 1986 roku na torze w Jerez de la Frontera Ayrtona Sennę i Nigel Mansella przedzieliło 0,014 sekundy, a 16 lat później Rubensa Barrichello i Michaela Schumachera na Indianapolis zaledwie 0,011 sekundy.

Wątpliwości nie ma natomiast co do tego, że przez 32 lata Peter Gethin dzierżył miano triumfatora najszybszego wyścigu w dziejach F1 (242,616 km/h). Jego rekord poprawił dopiero Michael Schumacher, który w 2003 roku podniósł poprzeczkę na 247,586 km/h. Żeby lepiej to wszystko sobie uzmysłowić, warto dodać, że pokonanie całego dystansu zajęło kierowcy Ferrari godzinę, 14 minut i 19,838 sekundy, co sprawia, że był to również najkrótszy wyścig F1, który nie został zakończony przed czasem.

Embed from Getty Images

Szybki Kolumbijczyk
Najszybsze okrążenie kwalifikacyjne także zostało ustanowione na Autodromo Nazionale. Jego autorem jest Rubens Barrichello, który w 2004 roku przejechał jedno kółko w 1.20.089, osiągając średnią prędkość rzędu 260,395 km/h. Wbrew pozorom nie była to jednak najszybsza runda w dziejach F1. W przedkwalifikacjach jeszcze szybciej pojechał wtedy Juan Pablo Montoya. Stoper wskazał 1.19,525, co przekłada się na 262,242 km/h.

Kolumbijczykowi zmierzono również największą prędkość maksymalną odnotowana podczas weekendu Grand Prix. W 2005 roku Montoya rozpędził swojego McLarena MP4-20, napędzanego widlastą dziesiątką Mercedesa, do 372,6 km/h. Było szybko!

Ciemna strony mocy
Włoski tor to nie tylko wspaniałe triumfy, ale również bolesne dramaty. Lista ofiar „świątyni szybkości” jest bardzo długa i obejmuje różnorakie kategorie wyścigowe. Jedną z pierwszych był hrabia Louis Zborowski. Syn polskiego arystokraty zginął w 1924 roku, po tym jak jego Mercedes M72/94 uderzył w drzewo na Curva di Lesmo. Dziewięć lat później pasja do szybkich samochodów kosztowała z kolei życie Stanisława Czaykowskiego, hrabiego o polskim rodowodzie, który rozbił się w trakcie kwalifikacji.

Podczas wyścigu w 1928 roku na prostej startowej doszło do tragicznego w skutkach wypadku Emilio Materassiego. Podczas wyprzedzania jednego z rywali Włoch stracił panowanie nad swoim Talbotem 700 i wpadł w główną trybunę, zabijając siebie i kilkudziesięciu widzów (źródła podają różną liczbę ofiar). W następstwie tej tragedii włodarze toru musieli podnieść poziom bezpieczeństwa i w kolejnych dwóch sezonach wyścigi Grand Prix ominęły Autodromo Nazionale. Powrót w 1931 roku przyniósł wspaniały, podwójny triumf zespołu Alfa Romeo, w którego barwach startowali Giuseppe Campari, Tazio Nuvolari, Ferdinando Minoia i Baconin Borzacchini.

Dramaty Ferrari
26 maja 1955 roku, podczas testów sportowego Ferrari 750S Monza, zginął wielki Alberto Ascari. Włoski czempion, który tego dnia nie miał w ogóle jeździć, rozbił się na Curva del Vialone, doznając śmiertelnych obrażeń. Na cześć wielkiego Alberto fragment ten przemianowano na Variante Ascari.

Sześć lat później Monza stała się areną jednego z największych dramatów w dziejach F1. Reprezentujący ekipę Ferrari Wolfgang von Trips przyjechał do Włoch po tytuł, lecz zamiast niego spotkał śmierć. Do dramatu doszło przed Parabolicą, gdzie Niemiec zderzył się Jimem Clarkiem. W konsekwencji kolizji Ferrari von Tripsa wpadło w stojący na poboczu tłum, zabijając piętnaście osób. Wolfgang również zginął, a mistrzem świata został jego zespołowy kolega – Phil Hill.

Embed from Getty Images

Najwyższa cena
W 1970 roku Monza pochłonęła życie walczącego o tytuł Jochena Rindta. Podczas kwalifikacji w jego pozbawionym skrzydeł Lotusie (zespół wyliczył, że w takiej konfiguracji samochód jest w stanie rozpędzić się do 330 km/h) doszło do awarii prawego przedniego hamulca, w wyniku której Austriak uderzył w bariery przed wejściem w Parabolicę, nieruchomiejąc w piachu. Pomimo szybkiej akcji ratunkowej kierowcy nie udało się uratować. Do końca sezonu nikomu nie udało się dogonić Jochena w punktacji, więc został on jedynym zawodnikiem, który pośmiertnie został mistrzem świata F1.

Osiem lat później na Monzy doszło do kolejnego dramatu. Po starcie doszło do zbiorowego karambolu, zapoczątkowanego przez Riccardo Patrese. Włoch uderzył w Jamesa Hunta, który z kolei potrącił Lotusa Ronniego Petersona. W rezultacie kraksy Szwed z połamanymi nogami trafił do szpitala. Prześwietlenia wykazały, że jedna z nóg jest złamana w siedmiu, natomiast druga w trzech miejscach. Szweda przygotowywano do operacji, gdy jego stan gwałtownie się pogorszył. Lekarze zdiagnozowali zatorowość tłuszczową, która doprowadziła do niewydolności nerek i śmierci Ronniego, stwierdzoną w poniedziałkowy poranek. Odszedł wspaniały kierowca, którego powszechnie typowano na przyszłego mistrza świata.

Embed from Getty Images

W 2000 roku lista ofiar włoskiego toru powiększyła się o Paolo Gislimbertiego. Tragedia miała miejsce w okolicach Variante della Roggia, gdzie doszło do karambolu z udziałem m.in. Heinza-Haralda Frentzena, Jarno Trullego i Rubensa Barrichello. 33-letni strażak został uderzony kołem i pomimo akcji ratunkowej zmarł, pogrążając w smutku żonę i córeczkę.

Nie jest Włochem
Na koniec jeszcze kilka słów o startach Roberta Kubicy, który przez wielu ludzi związanych ze sportami motorowymi do pewnego momentu był uważany za Włocha i nazywano go (co niektórzy robią zresztą do tej pory) „Kubika”. BMW Sauber w swoich materiałach prasowych instruował zresztą, by wymawiać „Koo-bit-sa”. Jego trzecim startem w F1 był wyścig na torze Monza, gdzie nastąpiła prawdziwa eksplozja jego talentu. Po świetnym starcie krakowianin przebił się przed Nicka Heidfelda, po czy przetrwał ataki Felipe Massy i finiszował za Michelem Schumacherem oraz Kimim Räikkönenem, sięgając po swoje pierwsze podium. Po wyścigu nikt nie wątpił, że na firmamencie F1 objawiła się nowa gwiazda.

Robert raz jeszcze stanął we Włoszech na podium – znowu na jego najniższym stopniu. Chodzi o deszczowy wyścig z 2008 roku. Start z P11 nie ułatwiał sprawy, ale nasz rodak przebił się na trzecią lokatę, przekraczając metę 20 sekund za Sebastianem Vettelem i 8 za Heikkim Kovalainenem. Szkoda, że kwalifikacje nie ułożyły się dla Kubicy lepiej, ale nie ma co narzekać.

Kolejne starty na Autodromo Nazionale nie były już dla niego tak udane, ale kto wie, być może Robert będzie miał jeszcze okazję, by pokazać się włoskim kibicom od jak najlepszej strony?

Embed from Getty Images

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here