Pierwsza szykana niejedno już widziała... W sezonie 2011 Vitantonio Liuzzi zagrał w samochodowy bilard, używając auta HRT zamiast bili. Pamiętajcie, na trawie kiepsko się hamuje..

Szczerze współczuję wszystkim, którzy uważają, że Monza jest nudnym torem. Oczywiście pod względem liczby czy nawet zróżnicowania zakrętów pętla w Parku Królewskim ustępuje tak klasycznym obiektom jak Singapur, Walencja czy Abu Zabi… Jest też płaska jak stół, w odróżnieniu od klimatycznego Circuit of the Americas czy Buddh International Circuit. Z pewnością nie jest to tak wspaniałe miejsce jak kilkadziesiąt lat temu, przed dodaniem szykan, ale śmiem twierdzić, że trzy bardzo wolne sekcje toru akurat dodają smaczku i zwiększają stojące przed kierowcami oraz maszynami wyzwanie. Do tego Monza to kawał tradycji i nie trzeba być maniakiem historii Formuły 1 (tak jak ja…), żeby poczuć tu dreszczyk emocji.

Próżno szukać w kalendarzu toru, na którym kierowcy rozpędzają się do ponad 340 km/h, a średnia prędkość jednego okrążenia przekracza 250 km/h. Za czasów trzylitrowych silników V10 średnie prędkości sięgały 260 km/h, a maksymalne aż 370 km/h.

Teraz wyobraźcie sobie, że stoicie po wewnętrznej stronie pierwszej szykany, ledwie paręnaście metrów od krawędzi toru. Pisałem o tym już kilka razy: oko nie nadąża za umysłem i w głowie się nie mieści, że kierowca może tak późno rozpocząć hamowanie. Ryczący pocisk praktycznie staje w miejscu na stu metrach z hakiem – według oficjalnych danych firmy Brembo jest to 140 metrów i nieco ponad dwie i pół sekundy, w czasie których auto zwalnia z 340 do 80 km/h. Kierowca musi wytrzymać zaledwie 5,9 G, czyli głowa z kaskiem waży prawie sześć razy więcej niż normalnie. To widowisko z gatunku światło i dźwięk: tarcze rozgrzewają się do czerwoności, a łomot z wydechu przy redukcji to prawdziwa muzyka dla uszu. Czasami dochodzi jeszcze jeden zmysł: zapach gorących hamulców i ścieranych o asfalt opon, kiedy któryś zawodnik popełni drobny, lecz czasem kosztowny błąd w tym miejscu.

Warto też się zastanowić, jakiego wyczucia wymaga rozpoczęcie hamowania w idealnym momencie – metr za blisko to strata czasu, metr za daleko oznacza wyjazd poza tor. Przy prędkości 340 km/h taki metr pokonuję się w jedną setną sekundy. Przydają się też dobre ustawienia całego systemu hamulcowego, które zapewniają odpowiednią stabilność – zmieniającą się także w zależności od pracy systemu KERS, pobierającego energię z tylnych hamulców. Trzeba też właściwie reagować na zmieniający się ciężar samochodu i stan opon. Takie hamowanie to tylko z pozoru bułka z masłem.

Potem szykana: tak wolna, że aerodynamika i tak niewiele daje. Za to w zakrętach Lesmo, szybkiej szykanie Ascari albo kończącej okrążenie Parabolice przydałby się trochę większy kąt nachylenia skrzydła i trochę większy płat – nic z tego, bo tutaj króluje prędkość. Opór jest zdecydowanie niepożądany, więc w wymienionych wyżej miejscach kierowcy muszą bardzo uważać, jadąc „na paluszkach” i modląc się o to, żeby opony nadrobiły to, czego nie jest w stanie dostarczyć aerodynamika. Lepiej trzymać się w torze, bo nie ma tutaj szerokich, asfaltowych poboczy – w wielu miejscach dalej mamy tradycyjny żwirek, a biorąc pod uwagę osiągane przez samochody prędkości, niektóre bariery stoją zdecydowanie za blisko…

Długie proste wymagają odpowiedniego zestrojenia skrzyni biegów: nie za krótkiego, żeby siódmy bieg nie skończył się za wcześnie, nie za długiego – żeby wykorzystać cały zakres obrotów przed rozpoczęciem hamowania. Kierunek i siła wiatru odgrywają tutaj istotną rolę, a przełożenia trzeba dobrać po piątkowych treningach, później nie można już ich modyfikować. Niższe biegi muszą być tak zestopniowane, żeby ułatwić jak najszybsze wyjście z dwóch wolnych szykan (Prima, zwana także Variante del Rettifilo, oraz Roggia). W tych miejscach kierowcy najeżdżają też na tarki, żeby maksymalnie wyprostować tor jazdy – trzeba zatem dobrze dobrać wysokość i twardość zawieszenia. W szykanach dostaje ono mocno w kość, podobnie jak hamulce na dohamowaniach.

Monza zwana jest – całkiem słusznie – świątynią szybkości. Jednak tutaj obowiązują dwie religie: poza prędkością jest jeszcze Ferrari. Na żadnym innym torze lokalni kibice nie tworzą takiej atmosfery jak we Włoszech. Czerwone stroje, peruki, flagi, transparenty, trąbki i inne instrumenty – a wszystko napędzane niespotykaną w innych częściach świata pasją. Wyjścia z padoku są do późna oblegane przez fanów, którzy mają nadzieję na zdobycie autografu czy sfotografowanie się z jednym z bóstw kierownicy.

Włoski kibic to w ogóle ciekawa postać: wszyscy kierowcy są dla niego bohaterami, dopóki widzi ich poza samochodem – na przykład przy wejściu do padoku albo w czasie sesji autografów. Wraz z odpaleniem silników, a w tym roku na Monzy po raz ostatni ryczą wolnossące jednostki V8, kręcące się do 18 000 obr/min, pojawia się wyraźny podział: Ferrari i reszta. Każdy zawodnik włoskiej ekipy automatycznie zyskuje w swoim kraju status bożyszcza.

Tifosi potrafią wygwizdać wszystkich, którzy nie jeżdzą czerwonym samochodem – niezależnie od narodowości. Kiedyś na Imoli kibice wiwatowali po kraksie prowadzącego w wyścigu Riccardo Patrese – co z tego, że Włoch, skoro jeździł w Brabhamie. Wypadało się cieszyć, bo po jego błędzie prowadzenie objął Patrick Tambay – co z tego, że Francuz, skoro startował w Ferrari. Po tym, jak Niki Lauda ogłosił w 1977 roku odejście ze Scuderii – będąc zresztą u progu zdobycia drugiego mistrzowskiego tytułu w barwach tej ekipy – kontrola lotów w Mediolanie ponoć nie chciała wydać zezwolenia na start jego helikoptera, bo „zdradzał” Ferrari dla Brabhama. Pasja Włochów do Scuderii nie zna granic, a najlepiej jest przekonać się o tym właśnie na Monzy.

Ten tor to nie tylko „nudne” proste i pięć zakrętów na krzyż. To prędkość, precyzja, test dla maszyn i kierowców – a wszystko doprawione sosem z włoskich pasji i emocji. Nic nie szkodzi, że na razie piątkowe treningi zwiastują powtórkę z rozrywki pt. Sebastian Vettel i Red Bull kontra reszta świata. Niespodziewanie dobrze wypadł Lotus, a Ferrari i Mercedes mogą jeszcze trzymać to i owo w zanadrzu. Wiele się może zdarzyć, a o tym, co dla Włochów znaczy Ferrari, być może dobitnie przekonacie się w niedzielę, jeśli nad górującym nad prostą startową podium stanie kierowca Scuderii. Warto choć raz popatrzeć z bliska na coś takiego: na hamowanie do pierwszej szykany na Monzy oraz na szał tifosi, świętujących sukces Ferrari – i przekonać się na własnej skórze, czy to „nudny” widok. Ja się upewniam co roku, począwszy od „pierwszego kontaktu” z tym magicznym miejscem – czyli od okrążenia toru z Augusto Farfusem w turystycznej Alfie Romeo 156 wiosną 2004 roku.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here