Trudno oprzeć się wrażeniu, że na Nürburgringu Sebastian Vettel i Lewis Hamilton jechali w dwóch zupełnie innych ligach.

Chyba żadne z szesnastu zwycięstw Lewisa Hamiltona nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak jego niedzielny triumf w Grand Prix Niemiec. Anglik wraz z zespołem McLaren dokonali rzeczy pozornie niemożliwej i bezlitośnie wykorzystali swój potencjał oraz niedyspozycję konkurencji.

Z pewnym zaskoczeniem słuchałem w piątkowe popołudnie wypowiedzi Hamiltona, który wyraźnie i otwarcie stwierdził, że na Nürburgringu o pole position nie powalczy. Jakże odmienna to wypowiedź od okrągłych i nafaszerowanych bezpodstawnym optymizmem komentarzy w stylu „damy z siebie maksimum”, „wszystko może się zdarzyć”, „będziemy walczyć”. Obawiałem się, czy na wzór wypowiedzi po Grand Prix Monako nie usłyszymy niedługo zapewnień, że wygłoszone na gorąco po treningu komentarze nie miały niczego wspólnego z prawdą i McLaren będzie walczył do upadłego. Nic takiego jednak nie nastąpiło, za to robota wykonana na torze miała wartość miliona słów.

W dniu, w którym Jenson Button nie był w stanie wywalczyć lepszej pozycji startowej niż siódma, Hamilton wbił się pomiędzy dominujących w tym sezonie kierowców Red Bulla. W wyścigu pojechał jak natchniony, choć nie brakowało sytuacji, w których mógł zrobić coś głupiego. Świetnie wyszedł ze startu i nie stracił zimnej krwi nawet po tym, jak po błędzie w szykanie wyprzedził go Mark Webber. Natychmiast skontrował i bez problemów odzyskał prowadzenie. Spokojnie przejechał drugi „stint” za plecami Australijczyka i zaatakował wtedy, kiedy było to potrzebne. Okrążenie wyjazdowe po drugiej zmianie ogumienia było prawdziwym majstersztykiem, a na dokładkę Anglik świetnie wykorzystał problemy Ferrari z dogrzewaniem opon i pozornie bez wysiłku objechał Alonso po zewnętrznej w sekwencji zakrętów po prostej.

Dla odmiany inny mistrz przez cały weekend wyglądał jak zagubiony. W czwartek na Hungaroringu przyznał zresztą, że „nie czuł się komfortowo w samochodzie, od piątku do niedzieli”. Przykro to słyszeć. Skoro obaj kierowcy Red Bulla mają do dyspozycji taki sam sprzęt, a wyraźnie wolniejszy w tym sezonie Webber nie dość, że wygrał kwalifikacje z mistrzem świata, to jeszcze nie popełnił ani jednego błędu i jak równy z równym walczył przez większość dystansu z Hamiltonem i Fernando Alonso, to może jednak udałoby się wycisnąć coś więcej niż piąte miejsce (bo awans na czwartą lokatę był prezentem od mechaników, pospołu z rozstawieniem stanowisk serwisowych w alei serwisowej)?

Pomijając już najechanie na śliską białą linię i piruet, po którym Vettel na dobre stracił kontakt z uciekającą trójką, wypada jeszcze wspomnieć o poleceniu radiowym wydanym parę okrążeń przed metą. Mistrzowi świata nakazano, aby zachował się odwrotnie niż powstrzymujący go Felipe Massa: jeśli dwa kółka przed końcem Brazylijczyk zjechałby na finałową zmianę opon, kierowca Red Bulla miał pozostać na torze i skorzystać z czystej przestrzeni przed sobą. Jeśli zawodnik Ferrari odwlekłby zjazd do ostatniego możliwego okrążenia (przedostatniego), Vettel miał zjechać i wykorzystać „czyste” okrążenie wyjazdowe. Albo wystąpił problem z radiem, albo nastąpiło nieporozumienie, bo mistrz jak cień pomknął za Massą i tym samym walkę o dodatkowe dwa punkty zrzucił na barki mechaników. Udało się, ale niesmak pozostał…

Niezależnie od popisów zasługujących na miano „Mistrza” przez wielkie „M”, czy też okazjonalnych wpadek godnych „mistrza” przez małe „m”, mam nadzieję na równie ekscytujący wyścig w najbliższy weekend. Szczerze mówiąc mało mnie obchodzi, czy wygra Vettel, Hamilton, Alonso czy Heidfeld. Chcę oglądać taką walkę o zwycięstwo jak w minioną niedzielę. Trzej kierowcy z trzech różnych zespołów i prawie cały wyścig przejechany w sekundowych odstępach. Tego potrzebuje Formuła 1.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here