Podwójna awaria Srebrnych Strzał i błąd strategiczny Mercedesa otworzył przed Maksem Verstappenem szansę na pierwsze tegoroczne zwycięstwo. 20-letni Holender bez pudła poradził sobie z zarządzaniem oponami, co z uwagi na panujące w Styrii upały dla wielu jego kolegów okazało się wyzwaniem nie do przejścia, i uszedł pogoni duetu Ferrari, zgłaszając akces do walki o tytuł mistrza świata. – Mam dobrą passę, ale nieodmiennie potrzebujemy więcej mocy – oświadczył Max, mając świadomość, że przewaga sprzętowa na większości torów leży po stronie konkurencji. Red Bull po raz pierwszy wygrał na własnym podwórku i Christian Horner miał powody, żeby komplementować „dojrzałą jazdę” swojego młodego asa, chociaż przy okazji trochę odpłynął, mówiąc, że „jego ekipa powinna prowadzić w mistrzostwach świata”. Z równym powodzeniem takie rozważania mogą snuć w Mercedesie i Ferrari.

Ból
Po kwalifikacjach wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazywały na to, że wyścig na Red Bull Ringu będzie dla podopiecznych Toto Wolffa spacerem w parku. No dobrze, w tym wypadku po styryjskiej łące. Dozbrojone aerodynamicznymi poprawkami Srebrne Strzały okazały się zbyt szybkie dla rywali. W wyścigu niemal wszystko poszło jednak nie tak i po raz pierwszy od wyścigu w Hiszpanii w 2016 roku Mercedesy w komplecie nie dotarły do mety. Wtedy jednak zawiedli kierowcy, a tym razem sprzęt.

– To najbardziej bolesny dzień ostatnich sześciu lat. Z powodu błędów i awarii straciliśmy podwójne zwycięstwo, a to bardzo boli – przyznawał przybity porażką Toto Wolff. Kompletnie nie dziwię się rozgoryczeniu szefa Srebrnych Strzał. Po raz ostatni – i jedyny – tego rodzaju techniczny armagedon (konkretnie potrójny, bo w Mercedesie W196 Juana Manuela Fangio zawiodła skrzynia biegów, u André Simona popsuł się silnik, a Stirlinga Mossa powstrzymała awaria rozrządu – chociaż Anglik został sklasyfikowany na dziewiątej pozycji) przytrafił się ekipie Mercedesa 17 lat przed narodzinami Wolffa – podczas GP Monako 1955.

W Austrii dubletem Mercedesa pachniało do 14. okrążenia. Co prawda po starcie ruszający z pole position Valtteri Bottas przez chwilę był czwarty, ale szybko uporał się z Kimim Räikkönenem i Verstappenem. Sprawy szybko przybrały jednak niekorzystny obrót i w Srebrnej Strzale #77 doszło do spadku ciśnienia w układzie hydraulicznym. Niefart wydaje się nie opuszczać biednego Fina.

Austria uzupełniła listę „zmarnowanych nie z własnej winy okazji”, na której widnieją Chiny, Azerbejdżan czy Francja. Zważywszy na to, co wydarzyło się później, nie jest wykluczone, że Valtteri mógł wygrać. Trudno oczywiście cokolwiek brać za pewnik, mając chociażby na względzie problemy Lewisa z oponami. Warto jednak pamiętać, że ustawienia w samochodzie Fina były inne. – Zaczynam się już do tego przyzwyczajać – oznajmił rozgoryczony kolejną straconą okazją Bottas.

Brak reakcji
Jak się okazało, był to dopiero pierwszy akt dramatu Mercedesa. Drugi nastąpił dosłownie chwilę później. Prowadzący Lewis Hamilton okazał się jedynym kierowcą z czołówki, który nie zjawił się w trakcie wirtualnej neutralizacji w alei serwisowej, żeby zmienić opony. – Mieliśmy pół okrążenia na reakcję, ale nie zrobiliśmy tego. Sądziliśmy, że mamy więcej czasu, tymczasem wirtualna neutralizacja zniknęła błyskawicznie – przyznawał Wolff, wyjaśniając kolejną strategiczną wpadkę swojej ekipy. W Red Bullu i Ferrari nie mieli najmniejszych wątpliwości, że reagować należy od razu.

Nie czepiając się Jamesa Vowlesa, warto zauważyć, że strategia Mercedesa podczas tradycyjnych, jak i wirtualnych neutralizacji – mówiąc delikatnie – pozostawia w tym sezonie wiele do życzenia. Australia, Chiny i teraz Austria. Trzy przykłady świadczące o tym, że podejmowanie szybkich decyzji w krytycznych momentach w przypadku Srebrnych leży. Być może nadeszła pora na odświeżenie otoczenia, ponieważ jest jasne, że Mercedes nie może sobie pozwolić na tego rodzaju potknięcia. Zwłaszcza, że nie chodzi o pojedynczy incydent.

Rozjuszony Lewis
Trudno się dziwić wściekłości Lewisa, który w jednej chwili stracił trzy pozycje, spadając za Red Bulle i Räikkönena. Na tym nieszczęścia Anglika się nie skończyły, ponieważ na tylnych kołach pojawiły się pęcherze, zaczęły też dawać o sobie oznaki zbliżającej się awarii. W połowie wyścigu Hamilton padł ofiarą Sebastiana Vettela, skorzystał za to z problemów Daniela Ricciardo, lecz nadzieje na punkty pogrzebał spadek ciśnienia paliwa. – Nie możemy sobie pozwolić na trwonienie punktów. Musimy znaleźć niezawodną metodę na reagowanie w takich sytuacjach, bo nawet gdyby nie doszło do awarii, to i tak przegralibyśmy wyścig – komentował Lewis po stracie prowadzenia w mistrzostwach świata.

Teraz Silverstone – domowy wyścig czterokrotnego mistrza świata. Jedna z jego ulubionych aren, na której króluje wspólnie z Mercedesem nieprzerwanie do początku ery hybrydowej. Skrojona pod zalety Srebrnej Strzały pętla, uskrzydlający doping tysięcy angielskich kibiców, powrót opon z cieńszym bieżnikiem, a do tego rozjuszony porażką w Austrii Lewis. Na pierwszy rzut oka idealne miejsce, żeby sprawić rywalom łomot. Tyle tylko, że w tym sezonie nic nie jest pewne, zwłaszcza że nawet Mercedes przestał być – jak to mawia Lewis – kuloodporny.

Mieszane odczucia
Scuderia opuszczała Austrię w roli liderów obu klasyfikacji mistrzostw świata, choć ze względu na porażkę z Verstappenem w odrobinę mieszanych nastrojach. Przede wszystkim w przypadku Vettela. Trzeci na mecie Niemiec zwyczajnie nie mógł pogodzić się z karą, którą otrzymał za przeszkadzanie Carlosowi Sainzowi w trakcie kwalifikacji. Biorąc pod uwagę to, że Hiszpan awansował do najlepszej dziesiątki sesji, sędziowie potraktowali czterokrotnego mistrza świata nadspodziewanie surowo. Być może miały tutaj coś do rzeczy echa incydentu i kary z Francji, a może uznano, że nie ma świętych krów.

Tak czy inaczej trzecia pozycja w kwalifikacjach zmieniła się w szóstą lokatę na starcie, co utrudniło Vettelowi dobranie się liderom do skóry przy pomocy bardziej miękkich opon. W efekcie wirtualnej neutralizacji podróżował za Hamiltonem, a gdy problemy Anglika przybrały na sile, pozbawił go czwartej pozycji. Kolejną pozycję zyskał za sprawą przegrzewających się opon w Red Bullu Ricciardo, ale pościg za Verstappenem i Räikkönenem nie przyniósł żadnego efektu i Niemiec musiał się pocieszyć trzecią lokatą, która pozwoliła mu odzyskać stracony przed tygodniem fotel lidera mistrzostw świata. – Cieszę się oczywiście z podium, choć mam świadomość, że do wzięcia było więcej, stad mieszane odczucia – przyznał Vettel, który miał w Austrii ochotę na zwycięstwo.

Räikkönen finiszował na drugiej pozycji, choć warto podkreślić, że był naprawdę bliski odniesienia pierwszego od niemal dziewięciu lat zwycięstwa w barwach Ferrari. Po starcie wystrzelił pomiędzy Mercedesy, przetrwał pierwszy zakręt, w trzecim pojechał jednak za szeroko i spadł za Bottasa, natomiast w siódmym padł ofiarą Verstappena. – Na początku każdego z przejazdów miałem problemy z przyczepnością – wyjaśniał „Iceman” kłopotliwą pierwszą rundę, która kosztowała go walkę o zwycięstwo. – Później liczyłem na to, że złapię Maksa, ale było na to za późno – dodawał. Powody do satysfakcji mimo wszystko jednak były. Druga pozycja pozwoliła mu bowiem na awans na trzecie miejsce w generalce, nie mówiąc już o tym, że do spółki z Vettelem Räikkönen zapewnił Scuderii 10-punktową przewagę w klasyfikacji konstruktorów nad Mercedesem.

Wirtuozeria w zarządzaniu
Najszczęśliwszym człowiekiem na Red Bull Ringu okazał się oczywiście Verstappen, który pozbierał się po fatalnej, pełnej mniej lub bardziej zawinionych błędów pierwszej części sezonu. Tak to przynajmniej wygląda, jeśli przyjrzymy się trzem ostatnim wyścigom, w których 20-latek złożył ciekawą sekwencję. Do trzeciej pozycji w Kanadzie i drugiej we Francji, na domowym torze Red Bulla dorzucił bowiem zwycięstwo. – Sukces smakuje tym lepiej, że kompletnie się tego nie spodziewałem. W piątek zmagaliśmy się z balansem, rezultaty dłuższych przejazdów także nie rzucały na kolana – podkreślał Verstappen, mając świadomość, że pod względem czystego tempa jego Red Bull nie stanowił w Austrii punktu odniesienia.

Głównym źródłem sukcesu młodego Holendra były rzecz jasna kłopoty Mercedesa, ale wygrana nie wpadła w jego ręce sama. Złożyły się nią wygrane starcie z Räikkönenem (– To było ostre, ale dobre ściganie – skomentował później Max), idealne wyczucie ekipy Red Bull w kwestii strategii podczas wirtualnej neutralizacji, no i wirtuozeria w zarządzaniu oponami, które na rozgrzanym torze wykazywały tendencję do przegrzewania.

– Zarządzałem osiągami, mając świadomość kłopotów, z jakimi zmagał się Daniel. Wokół szalała epidemia pęcherzy. Wiedziałem, że moje opony też są w coraz gorszym stanie, ale jakoś wytrzymały – relacjonował Latający Holender. Jak się okazało, w pewnym momencie sytuacja była na tyle komfortowa, że można było skręcić obroty silnika w jego RB14. Dopiero na trzech ostatnich okrążeniach, gdy Ferrari ruszyło do ofensywy, znowu zostały one podkręcone. Dziewiętnaście tysięcy holenderskich kibiców nie miało jednak żadnych wątpliwości, że wygrana Maksa ani przez chwilę nie była zagrożona.

Wspaniały sukces Verstappena mógł dla Red Bulla przybrać jeszcze lepszy wymiar – wydawało się, że chłopcy Christiana Hornera zainkasują w Austrii podwójne zwycięstwo. Na przeszkodzie stanęły przegrzewające się tylne opony w samochodzie świętującego 29. urodziny Daniela Ricciardo, które zmusiły Australijczyka do drugiej wizyty w alei serwisowej. Mimo wszystko były szanse na czwartą lokatę, ale gwoździem do trumny okazał się pęknięty wydech.

Przebudzenie?
Haas potwierdził w Austrii, że to on rozdaje karty w środku stawki. W 50. starcie ekipa Günthera Steinera ustrzeliła swój najlepszy wynik w F1, sięgając po czwartą i piątą lokatę. W jeden weekend amerykański zespół zdobyła niemal tyle samo punktów (22), co w poprzednich siedmiu wyścigach (27) i awansował na piątą pozycję w klasyfikacji mistrzostw świata. Do figurującego na czwartym miejscu w zestawieniu Renault Amerykanom brakuje 13 oczek. – Czwarta lokata jest absolutnie realna. W Austrii odbiliśmy sobie katastrofę w Melbourne – stwierdził Steiner, odnosząc się do koszmarnej wpadki z nakrętkami kół.

Za zdobyczami Haasa w Austrii stał świetny samochód, ale także to, że w końcu z letargu przebudził się Grosjean. Francuz, który w Azerbejdżanie, Hiszpanii i Francji pokazał się z jak najgorszej strony, w kraju sznycla zgarnął 12 oczek za czwarte miejsce, finiszując przed Kevinem Magnussenem. – Mam nadzieję, że to będzie dla Romaina punkt zwrotny – wyraził życzenie Steiner. Oby, oby, bo również dobrze przecież może to być przecież jednorazowy występ Romaina.

Falstart
Renault tym razem zawiodło oczekiwania własnych kibiców. A były one tym większe, że francuska stajnia przyjechała do Austrii chwaląc się drugą generacją MGU-K i „trybem kwalifikacyjnym”. Czasówka bezlitośnie pokazała jednak, że król jest nagi, a najlepszym komentarzem do wydajności rzeczonego trybu był… brak komentarza ze strony kierowców, nie mówiąc już o 1,5 sekundy straty do Bottasa.

W niedzielę punktem odniesienia dla Renault nie miały być jednak Srebrne Strzały, lecz Haas. Z porównania tego Francuzi wyszli jednak mocno poobijani. Nico Hülkenberg jakoś trzymał fason, zanim w jego samochodzie nie zastrajkowało turbo, Carlosa Sainza pokonały jednak pęcherze na lewej tylnej oponie. Druga wizyta w alei serwisowej sprawiła, że Hiszpan przekroczył metę mając za sobą jedynie kierowców Williamsa.

Indolencja
Jedną z najjaśniejszych gwiazd wyścigu na Red Bull Ringu okazał się Fernando Alonso. Tak, tak, to nie pomyłka. Startujący z alei serwisowej Hiszpan, w którego MCL33 założono zeszłoroczne przednie skrzydło (sic!), zajął ósme miejsce, sprawiając „miłą niespodziankę” nie tylko sobie (Stoffel Vandoorne po przygodzie na pierwszym okrążeniu bez punktów). Nie była to – niestety – żadna zwyżka formy McLarena, po prostu dwukrotny mistrz świata zrobił swoje, wykorzystując fakt, że kilku rywali pokonały awarie, a inni zmagali się z przegrzewaniem tylnych opon.

Permanentnej w przypadku McLarena frustracji nie były w stanie przykryć żadne punkty, w związku z czym spadła głowa Erica Boulliera. Nie wiem, czy na tym skończą się czystki, bo za indolencję stajni z Woking (Zak Brown przyznał, że MCL33 generuje mniejszy docisk niż jego poprzednik) odpowiadał przecież nie tylko Francuz.

Czapki z głów
Kolejne punkty do kolekcji dołożył Charles Leclerc, który – jeśli wierzyć krążącym w padoku plotkom – może się przymierzać do roli przyszłorocznego kierowcy Ferrari. Pomimo przygody na pierwszym okrążeniu, 20-latek z Monako zajął w Austrii dziewiąte miejsce, co oznacza, że zdobył punkty w piątym z sześciu ostatnich wyścigów. Swoje pięć groszy dołożył także Marcus Ericsson. Szwed wywalczył dziesiątą lokatę, zdobywając punkty po raz pierwszy od Bahrajnu. Frederic Vasseur niewątpliwie ma powody do satysfakcji – skazywany na „trudne czasy” Sauber radzi sobie znakomicie i po dziewięciu rundach na jego koncie widnieje 16 punktów.

– Poprawiamy oczywiście samochód, ale jednym ze składników naszego sukcesu jest możliwość korzystania z silników Ferrari w tegorocznej specyfikacji – podkreślił Vasseur.

Czternaście punktów z Red Bull Ringu wywieźli „różowi”. Po rozczarowującym weekendzie we Francji, na austriackim torze samochody Force India też nie błyszczały szczególną formą, ale obaj kierowcy trzymali się z daleka od kłopotów i powiększyli dorobek swojej stajni. W trakcie wirtualnej neutralizacji Sergio Pérez nie zjawił się w alei serwisowej, przedłużając swój przejazd na oponach supermiękkich. W związku z tym jego miękkie ogumienie lepiej zniosło trudy wyścigu i pod koniec Esteban Ocon pozwolił Meksykaninowi podjąć próbę złapania Magnussena. Ponieważ plan się nie powiódł, Pérez oddał swojemu francuskiego koledze szóstą lokatę.

Największym powodem do niepokoju jest niepewna przyszłość stajni z Silverstone. Można oczywiście mówić, że dotychczasowe zdobycze punktowe (42) to nawet nie połowa tego, co Force India miało w kieszeni w analogicznym momencie poprzedniego sezonu, sęk jednak w tym, że sytuacja jest zupełnie inna. Myślę, że nie będzie cienia przesady w stwierdzeniu, że dyspozycja sportowa ekipy nieodmiennie przewyższa jej kondycję finansową. A zatem, czapki z głów!

1 KOMENTARZ

  1. Bardzo zaciekawila mnie informacja o tym ze nadwozie McLarena generuje mniej docisku niz zeszloroczny model. Z chęcią bym się dowiedział co tak naprawdę skopali w projekcie. Gdzies czytalem ze im sie nie zgadzaja dane z tunelu z tym co faktycznie obserwują na torze i zamiast rozwijac auto szukają tego co powoduje rozbieznosci. Zamiast testować nowe części testują poprawność działania ich algorytmow. Dziwi mnie to, bo swojego czasu byli mistrzami w uzyskiwaniu na torze tego co ich modele pokazywaly w teorii. Rozumiem jednak takie dzialanie bo nie ma sensu tworzyc nowych elementow w oparciu o dane które nie gwarantują wyliczonego wczesniej rezultatu.

    Zastanawia mnie jednoczesnie na ile Ferrari dzieli sie z Haasem nie tylko częściami (zgodnymi z regulaminem) ale także samą koncepcją projektowania samochodu w odpowiedzi na obecnie obowiązujący regulamin. Wydaje mi się, że Haas jest po prostu za mocny na nowicjusza samodzielnie konstruującego nadwozie. Nie miesci mi sie w glowie, żeby ludzie pracujący kilka lat przy projektowaniu bolidów zrobili az tak duzo lepszą robotę niż tęgie głowy z McLarena, Renault czy Williamsa. Jest to co najmniej zastanawiające ale jednocześnie daje jasny sygnał, ze w F1 mozna osiągać wyniki dosc szybko po dołączeniu do tej elitatnej przeciez serii wyscigowej.

Skomentuj bugalon Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here