Tak, wiem, że od Singapuru upłynęło już tyle czasu, że międzynarodowa misja zdążyłaby polecieć na Księżyc, zamontować na nim flagę z emblematem F1 i bezpiecznie wrócić do domu, ale mimo wszystko zapraszam na kilka słów na temat głównych aktorów walki o tytuł mistrza świata.

Lewis Hamilton pędzi po wakacyjnej przerwie niczym legendarny Orient Ekspres, zupełnie jak w najlepszych momentach poprzednich trzech lat, gdy zwyciężał jak na zawołanie. W Singapurze do sukcesów z Belgii i Włoch dorzucił trzecią wygraną z rzędu. Tym cenniejszą, że ze względu na charakterystykę Marina Bay liczył się z poważnymi stratami, tymczasem kolizja z udziałem Sebastiana Vettela rozpisała zupełnie nieoczekiwany scenariusz, w którym Anglikowi przypadła pierwszoplanowa rola.

Po piątej pozycji w czasówce Lewis otwarcie przyznawał, że do zwycięstwa potrzebuje cudu. I cud (czy jakkolwiek nazwiemy to, z czym mieliśmy do czynienia), się zdarzył – właściwie nawet kilka. Po pierwsze spadł deszcz, który zawsze niesie za sobą pewnego rodzaju loteryjność. Hamilton co prawda wierzył, że w takich warunkach jest w stanie powalczyć o zwycięstwo, ale jakby faktycznie się to skończyło, gdyby nie prezent od Vettela, możemy jedynie spekulować. Tak czy siak, w pierwszy zakręt trzykrotny mistrz świata wjechał jako drugi. Przed sobą miał jedynie Vettela, który chwilę później wskutek uszkodzeń stanowiących efekt kolizji po starcie stracił kontrolę nad swoim Ferrari, wpadając w poślizg na gubionych przez siebie płynach. I tu zdarzył się trzeci cud, niewiele bowiem brakowało, żeby Sebastian zabrał Lewisa ze sobą.

Na tym nie koniec uśmiechów losu, gdyż okazało się, iż w samochodzie Daniela Ricciardo, czyli jedynego kierowcy, który mógłby zagrozić wygranej Anglika, zaczęła szwankować skrzynia biegów. W tej sytuacji nawet piętnaście neutralizacji nie byłoby w stanie pokrzyżować jego planów i Lewis zgarnął pełną pulę. W trzecim wyścigu z rzędu, w związku z czym na przestrzeni czterech tygodni z 14-punktowej straty do Sebastiana zrobiły się 33 oczka przewagi. Naprawdę, chapeau bas!

Tylko spokojnie
Pomimo tego, Lewis jest daleki od popadania w euforię. I słusznie. Do końca rywalizacji pozostało jeszcze sześć wyścigów, które wbrew temu, co się powszechnie sądzi, wcale nie muszą pójść po jego myśli. Hamilton z pewnością świetnie pamięta ubiegłoroczną awarię silnika, która pozbawiła go zwycięstwa Malezji, sprawiając, że mimo czterech triumfów w pięciu ostatnich wyścigach sezonu pogoń za Nico Rosbergiem zakończyła się fiaskiem.

Z awariami sprzętu (błędami, niewłaściwą taktyką czy innymi potknięciami) zawsze trzeba się liczyć, więc 28-punktowa przewaga – owszem, zapewnia pewien komfort – niczego jednak nie gwarantuje. A warto w tym miejscu podkreślić, że w Belgii Hamilton napoczął ostatni, czwarty silnik spalinowy, nie jest zatem wykluczone, iż na jakimś etapie konieczne w jego przypadku będzie sięgnięcie po dodatkowy egzemplarz, wiążący się naturalnie z karą (pod tym względem sytuacja Vettela jest nieco lepsza, bo w jego samochodzie założono czwarty egzemplarz dopiero przed kwalifikacjami w Malezji).

Anglik studzi również huraoptymistyczne nastroje, zgodnie z którymi większość pozostałych w kalendarzu torów powinna stanowić domenę Srebrnych Strzał. Na papierze obiekty w Malezji i Japonii bardziej powinny leżeć srebrnym niż czerwonym, ale w Belgii Mercedes też miał wygrać w cuglach, tymczasem Sebastian przez cały czas siedział na plecach Lewisa. Treningi pod Kuala Lumpur pokazały zresztą, że Mercedes ma przed sobą sporo pracy.

Na Sepang i Suzuce (w Brazylii zresztą podobnie) dochodzi jeszcze kwestia pogody. Nie jest żadną tajemnicą, że na tych torach wariant deszczowy jak najbardziej wchodzi w grę, co może zaowocować prawdziwą loterią.

Uwaga na Red Bulle
Bez względu na to, czy coś podobnego się zdarzy, czy też nie, istotną rolę w końcówce zmagań odegrają nie tylko Hamilton i Vettel oraz ich koledzy, ale również – a może przede wszystkim – panowie z Red Bulla, którzy nie mają wiele do stracenia. Daniel Ricciardo walczy co prawda z Kimim Räikkönenem o czwartą lokatę, ale czy dla Australijczyka jedna lokata w górę lub dół będzie miała aż tak istotne znaczenie? Nie sądzę.

Jeszcze bardziej nieobliczalny będzie Max Verstappen, który bije się już w zasadzie jedynie o honor. Idę o zakład, że jeśli pojawi się przed nim szansa na coś dużego, nie zawaha się przed pójściem na całość. Obojętnie, czy na celowniku znajdzie się Hamilton, Vettel czy ktokolwiek inny. Jak to u Maksa, im trudniej, tym lepiej.

Na własne życzenie
Czy Vettelowi wymknęło się w Singapurze coś więcej niż tylko piąte zwycięstwo na ulicach wschodnioazjatyckiej metropolii? No cóż, sześć wyścigów daje spore pole do manewru, a F1 widziała już nie takie zwroty akcji, więc poczekajmy ze skreśleniem Niemca. Faktem jest jednak, że położenie lidera Ferrari jest nie do pozazdroszczenia.

A miało być tak pięknie! Po sukcesie na Węgrzech czterokrotny mistrz świata miał 14 oczek przewagi nad Lewisem Hamiltonem. Wyścig w Belgii, mimo przegranej z Anglikiem, stanowił obietnicę udanej drugiej części sezonu, ponieważ okazało się, że Ferrari nadrobiło zaległości na torach z szybkimi zakrętami. Potem nadeszły jednak gorsze chwile. Na początku września Włosi przegrali najbardziej prestiżowy dla siebie wyścig na Monzy, natomiast w Singapurze być może najważniejszy w sezonie. O ile bowiem szanse na wygraną w Parku Królewskim były żadne, o tyle na Marina Bay Ferrari mogło i powinno było ugrać bardzo dużo. Zapewne maksimum.

Po zdobyciu przez Vettela pole position i piątej lokacie Hamiltona wszystko wydawało się być na jak najlepszej drodze do zwycięstwa. Czwarta lokata Räikkönena stanowiła drobne rozczarowanie, ale to było i tak nic w porównaniu z katastrofą z niedzieli.

Najgorzej, że u jej podstaw tkwiło nie do końca przemyślane zachowanie najbardziej zainteresowanego w tej całej sprawie Vettela. Daleki od idealnego start sprawił, że Seb ściął do lewej, w kierunku Verstappena, inicjując reakcję łańcuchową, która doprowadziła do kolizji. W jej efekcie z wyścigiem pożegnali się nie tylko kierowcy Ferrari i Verstappen, ale również Fernando Alonso, który widniał na trzeciej lokacie.

Duży błąd
To był kres marzeń o piątym zwycięstwie i punktach, których może Vettelowi zabraknąć do zdobycia piątego tytułu mistrza świata. Pretensje może mieć jednak wyłącznie do siebie. Pytanie, dlaczego tak zaciekle bronił prowadzenia przed pierwszym zakrętem? Miał przed sobą cały wyścig (w zmiennych warunkach), żeby powalczyć o zwycięstwo.

Jego zachowanie tym bardziej zaskakuje, że obok niego jechał młody-gniewny Verstappen. Na co w tej sytuacji liczył Seb? Czy na to, że słynący z jazdy na żyletkę 19-latek okaże dobroduszność i zdejmie nogę z gazu, zostawiając mu miejsce? Być może czterokrotny mistrz świata obawiał się, że jeśli nie zatrzyma Verstappena na starcie, podczas wyścigu może mieć problemy z wyprzedzeniem go i straci okazję do zwycięstwa? A może dała o sobie znać pewnego rodzaju niefrasobliwość, żeby nie napisać wypływająca od czasu do czasu na światło dzienne niedojrzałość. Trochę jak w Baku, gdzie czując krew rywala, Seb najpierw okazał się niewystarczająco uważny, a potem jeszcze puściły mu nerwy. W Azerbejdżanie nie miało to aż tak dużego znaczenia, bo Lewis po kłopotach z zagłówkiem finiszował za nim, w Singapurze wręcz przeciwnie.

Cokolwiek nie motywowało Seba, czterokrotny mistrz świata popełnił kardynalny błąd, plącząc się w całkowicie niepotrzebną mu awanturę, mogącą skutkować poważnymi dla niego konsekwencjami. Najwidoczniej zaciął mu się radar, bo facetem, z którym miał się ścigać nie był Verstappen, lecz znajdujący się za nimi Hamilton. Czy można się dziwić, że Anglik skorzystał z prezentu i sięgnął po wygraną w wyścigu, w którym miał minimalizować straty? Ot, taka ironia…

Otwarta sprawa
Nie sposób wykluczyć, że wyścig na Marina Bay stanowił przesilenie sezonu. 28-punktowa strata to jeszcze wprawdzie nie koniec świata, wystarczy bowiem jedna awaria w Mercedesie z #44 przy jednoczesnym zwycięstwie Niemca, żeby panowie znaleźli się na podobnym pułapie, nie ma jednak wątpliwości, że przed Vettelem piekielnie trudna misja. Jak trudna? Znowu wystarczy wrócić pamięcią do poprzedniego sezonu, gdy Hamilton wygrał cztery z pięciu ostatnich wyścigów, a i tak przegrał z Nico Rosbergiem walkę o tytuł.

Owszem, równie dobrze można się podeprzeć przykładem samego Vettela, który w 2010 roku w dwóch ostatnich rozdaniach z nawiązką odrobił 25-punktową stratę do Fernando Alonso, tyle tylko że Red Bull jeździł wtedy w innej lidze niż reszta. Teraz Niemiec nie może liczyć na podobny komfort, więc jeśli Lewisowi nie przydarzy się jakaś przykra niespodzianka albo pomiędzy obu panów nie będą wjeżdżać kierowcy Red Bulla, pokonanie Hamiltona może okazać się niewykonalne.

Nie zmienia to faktu, że sprawa tytułu pozostaje otwarta. Czas pokaże, w czyje ręce powędruje mistrzostwo świata. W lepszej sytuacji niewątpliwie znajduje się Lewis, ale przesądzenie sprawy byłoby stanowczo przedwczesne. Pierwsza odsłona sześcioodcinkowego starcia już jutro na torze Sepang, gdzie stan rywalizacji pomiędzy Sebastianem i Lewisem wynosi aktualnie 4:1.

2 KOMENTARZE

  1. Aż tak wielka ta awaria Dana nie była, tej skrzyni biegów. Wpłynęło to na tempo, ale jakoś teraz w Malezji nikt w Red Bullu z numerem 3 nie wymieniał skrzyni na nową. Ryzykują kolejną awarię podczas jutrzejszego wyścigu? I nie prawdą jest, że od Belgii Lewis jedzie na cały czas na tym samym wyścigu, bo w Singapurze mieli inny. Silnik z Belgii i Włoch ma jeszcze spokojnie do zrobienia ze 3 wyścigi. Pytanie pozostaje co z jednostką użytą w Mieście Lwa? Czy to już jej koniec? Zgoda, że jest prawdopodobne, że Mercedes zdecyduje się użyć kolejnego, ponadprogramowego egzemplarza, ale zobaczymy. Tym bardziej dziwi zaostrzenie przepisów na 2018, gdzie silników spalinowych kierowcy będą mieli tylko 3 na cały, liczący 21 wyścigów, sezon. Decyzja totalnie bezsensu. I zostawcie tego Maxa w spokoju, rok temu też agresywnie walczył z Nico podczas finału w Abu Dhabi i nic sie nie stało. To, że Max walczy o honor i nie ma nic do stracenia, nie oznacza, że zepsuje komuś wyścig 🙂

    • Ricciardo tracił jakieś pół sekundy na okrążeniu, więc Lewis miał ułatwione zadanie, choć jest jasne, że nie dlatego wygrał.
      Co do Maksa, wcale się nie czepiam i nie twierdzę, że zepsuje komuś wyścig 😉 Może jednak ryzykować bardziej niż inni, prawda?
      Ile wytrzyma czwarty silnik Hamiltona, zobaczymy. Może trzy, może jeden weekend. W kwestii jednostki z Singapuru też możemy tylko spekulować. Jeśli natomiast chodzi o limit od dawna mam na ten temat wyrobione zdanie i nie jest ono pochlebne dla pomysłodawców, ale cóż, musimy się z tym pogodzić. Przynajmniej na razie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here