Pierwsza część sezonu, zakończona efektownym wyścigiem na Węgrzech, miała swoich bohaterów.

Na torze, na którym zwykle wieje nudą, Formula 1 dała niesamowity spektakl w rytmie czardasza, w którym pierwszoplanową rolę skradł kierowcom Mercedesa Sebastian Vettel. Czterokrotny mistrz świata w pięknym geście zadedykował swoją pierwszą Magyar Nagydij Jules’owi Bianchiemu. – Zawsze będziesz w naszych sercach – powiedział po wszystkim rozemocjonowanym głosem as Ferrari.

Do niedzieli Hungaroring stanowił dla Sebastiana Vettela ziemię przeklętą. Można było odnieść wrażenie, że w tym związku brakuje chemii. Nawet w czasach, gdy jeżdżąc kosmicznymi samochodami Red Bulla zdobywał swoje cztery tytuły, w Dolinie Trzech Źródeł dopadała go jakaś niemoc.

Czarny piątek
Początek tego weekendu nie zwiastował zresztą żadnej rewolucji w tej kwestii. Piątkowe przygody podziałały na Niemca i ekipę Ferrari przygnębiająco. – Dzisiaj jest najgorszy dzień w mojej karierze – podsumował będący na cenzurowanym James Allison. Nazajutrz pojawił się promyk nadziei. Vettel sięgnął bowiem w kwalifikacjach po trzeci czas. Przed nim znajdowali się jednak Lewis Hamilton i Nico Rosberg, których trzeba było jakoś w wyścigu objechać. Pytanie, jak?

Kluczem do zwycięstwa okazał się start. Seb świetnie ruszył i w pierwszym zakręcie przejął prowadzenie. W jego ślady poszedł Kimi Räikkönen, tworząc swego rodzaju bufor dzielący go od Nico i Lewisa. W tym momencie nic jeszcze nie było przesądzone, jednak szanse Vettela na pierwszy triumf na Węgrzech ostro poszybowały w górę, gdy mistrz świata wylądował w żwirze.

Lewis był szybszy
Czy Ferrari tego dnia faktycznie było najszybsze? Seb i Kimi zdołali co prawda uciec Rosbergowi, ale Nico na Hungaroringu nie porażał szybkością. Z Hamiltonem nie poszłoby tak łatwo, lecz tym razem w świetnie naoliwionej maszynie coś się zacięło. – Lewis był prawdopodobnie szybszy, lecz nie ustrzegł się błędów – konkludował Vettel.

W połowie dystansu karty wydawały się w zasadzie rozdane. Sytuację skomplikowała jednak kraksa Nico Hülkenberga, po której do akcji wysłano Bernda Mayländera (najpierw wprowadzono wirtualny samochód bezpieczeństwa). Przewaga Seba momentalnie stopniała do zera. Dodatkowo Kimiego dopadły kłopoty z MGU-K, co jeszcze bardziej zaostrzyło chrapkę rywali na zwycięstwo.

Nico, Lewis i Daniel (jedyny w tym gronie na miękkiej mieszance) natychmiast zwietrzyli okazję. Tak mocno uwierzyli jednak w siebie, że wzajemnie się odstrzelili. Seb nie zmarnował takiej szansy i po raz pierwszy w karierze triumfował na Hungaroringu, zrównując się w tabeli wszech czasów pod względem liczby zwycięstw z wielkim Ayrtonem Senną.

Ferrari po pierwszej od 11 lat wygranej na Węgrzech nie kryło zachwytu. A mogło to być nawet podwójne zwycięstwo, ponieważ Räikkönen jechał po drugie miejsce. Kłopoty sprzętowe sprawiły jednak, że „Iceman” opuścił Dolinę Trzech Źródeł bez punktów. Wielka szkoda, bo Kimi pokazał pazur i zasłużył na podium.

Zły dzień
Każdy może mieć zły dzień. Aktualny mistrz świata i jednocześnie główny kandydat do tytułu również. Nawet wtedy, kiedy wyścig odbywa się na jednym z jego ulubionych torów, on  rozpoczyna go z pole position, a jego najgroźniejszy rywal w walce o mistrzostwo świata delikatnie mówiąc nie błyszczy. Na cóż, czasami tak się zdarza. Lewis Hamilton zdawał sobie z tego sprawę już wcześniej, ale na Węgrzech upewnił się w tym przekonaniu.

Co poszło nie tak? Sporo. Przede wszystkim pierwsze okrążenie. Anglik zawalił start, spadając z pierwszego na czwarte miejsce. Najgorsze było jednak przed nim. Na hamowaniu przed szóstym zakrętem Lewis popełnił kolejny błąd, a przejażdżka po żwirowym poboczu kosztowała go spadek na dziesiąte miejsce. Nie omieszkał przy tym instynktownie ponarzekać na zygzaki Nico.

Potem stopniowo piął się w stronę czołówki, choć w trakcie pit stopu znowu przytrafiło mu się potknięcie. Zatrzymał się bowiem na stanowisku serwisowym nie na jedynce, lecz na dwójce, w związku z czym przed wyjazdem musiał wrzucić bieg neutralny, a dopiero potem jedynkę. Ten minimalny poślizg przedłużył postój do 4 sekund i niemal kosztował go pozycję na rzecz Valtteriego Bottasa.

Szczęście…
W środkowej części wyścigu Lewis jechał bardzo szybko, błyskawicznie odrabiając straty. Najpierw uporał się z Ricciardo (twardsza mieszanka), po czym zaczął zbliżać się do Rosberga (także twardsze), kręcąc czasy nawet po dwie sekundy na okrążeniu lepsze od Niemca. Wynik starcia nie był jednak przesądzony, zwłaszcza, że na finał Hamilton musiał założyć wolniejsze, a Rosberg mógł wybrać szybsze opony. Ostatecznie tak się nie stało (o czym niżej) i Nico nie zyskał przewagi.

Wyjazd samochodu bezpieczeństwa w końcówce wyścigu był dla Hamiltona swego rodzaju uśmiechem losu. Anglik (nie tylko zresztą on) nagle wrócił do gry. – Jedziemy po wygraną – zachęcał swego podopiecznego przez radio Peter Bonnington. Starcie z Danielem Ricciardo po restarcie okazało się jednak zbyt kosztowne. Lewis uszkodził przednie skrzydło swojej Srebrnej Strzały i zarobił jeszcze karny przejazd przez aleję serwisową, lądując w dolnej części rankingu.

W tej sytuacji jedyne co mu pozostało, to ograniczyć straty do jadącego na drugiej pozycji Rosberga. Na szczęścia dla Hamiltona Nico znalazł się na celowniku Ricciardo i w efekcie przestał się liczyć w rywalizacji o podium. Szósta pozycja Lewisa zyskała wobec tego na znaczeniu, bo zamiast szacowania strat, mistrz świata mógł liczyć zyski. To się nazywa mieć szczęście!

…i jego brak
Tego ostatniego wyraźnie zabrakło Nico Rosbergowi. W piątek Mercedes popełnił błąd w ustawieniach samochodu Niemca. Rezultatem było gigantyczna podsterowność. Następnego dnia sytuacja uległa poprawie, ale kłopoty z balansem i tak nie zniknęły i Nico poległ w pojedynku o pole position różnicą pół sekundy.

Co więcej, podczas wyścigu nie mógł dotrzymać kroku Vettelowi i Räikkönenowi, zwłaszcza na miękkiej mieszance. Mimo to mógł pokusić się o zwycięstwo, gdyby tylko na ostatnią zmianę otrzymał nie opony z białym (jak chciał, biorąc poprawkę na Lewisa), lecz żółtym paskiem, co zapewniłoby mu przewagę nad rywalami z Ferrari. Nie jakąś drobną, tylko sięgającą 1,5 sekundy na okrążeniu.

Plany nieoczekiwanie nabrały tempa w związku z kraksą Hülkenberga, po której najpierw wprowadzono wirtualny, a chwilę później normalny samochód bezpieczeństwa. Mercedes błyskawicznie ściągnął swoich kierowców do alei serwisowej. Tyle tylko, że gotowa była jedynie twardsza mieszanka. Być może w sytuacji wirtualnego samochodu bezpieczeństwa, gdy odległości pomiędzy kierowcami są utrzymywane, należało przetrzymać Rosberga jeszcze jedną rundę na torze i przygotować szybsze opony? Z perspektywy czasu z pewnością tak. Do tego jednak nie doszło i Rosberg stracił sporą okazję.

Na dokładkę w końcówce sam znalazł się na celowniku korzystającego z miękkiej mieszanki Daniela Ricciardo. Starcie w pierwszym zakręcie zakończyło się kolizją. Red Bull stracił część przedniego skrzydła, które przecięło lewą tylną oponę Mercedesa. Niemal cała runda na kapciu oznaczała wielkie straty i Nico ostatecznie wylądował na ósmej pozycji.

Prawie rok
Pamiętacie, kiedy kierowcy Red Bulla po raz ostatni stali w komplecie na podium? Dziesięć miesięcy temu. Singapur. Jeszcze w składzie Sebastian Vettel/Daniel Ricciardo. Stare dzieje, chciałoby się powiedzieć. Na Węgrzech udało się powtórzyć ten wynik, choć początkowo zupełnie nic na to wskazywało. Ricciardo, który przed rokiem triumfował na Hungaroringu, kompletnie zaspał na starcie, na wyjeździe z pierwszego zakrętu stuknął się jeszcze z Valtterim Bottasem i rundę numer jeden zakończył na siódmej pozycji, dwie lokaty za Daniiłem Kwiatem.

Rosjanin szybko otrzymał polecenie przepuszczenia kolegi, który rozprawił się z Hülkenbergiem, po czym rozpoczął pościg za Bottasem. Po pierwszym pit stopie Dan zajmował piąte miejsce, ale w starciu z odrabiającym straty Hamiltonem, który jechał na miękkiej mieszance, nie miał większych szans.

Ogumienie z żółtym paskiem Ricciardo (Kwiat zresztą też) zostawił sobie na deser, co w związku z neutralizacją po kraksie Hülkenberga stanowiło poważny atut. Trzeba przyznać, że Dan perfekcyjnie przygotował atak na Lewisa w trakcie restartu. Wykorzystując lepszą przyczepność swoich opon w ostatnim zakręcie znalazł się na plecach mistrza świata. Dzięki temu był na tyle blisko, żeby przypuścić atak po zewnętrznej pierwszego zakrętu. Anglik nie miał zamiaru odpuszczać i panowie znaleźli się na kursie kolizyjnym, w wyniku którego ucierpiały oba samochody. Australijczyk dopiął jednak swego, po czym wyprzedził pozbawionego mocy z MGU-K Räikkönena. Przed nim jechali już tylko Vettel i Rosberg.

Bez żalu
Następny w kolejce był Nico. Prędkość maksymalna Mercedesa utrudniała atak, Daniel nie miał zatem wielkiego wyboru. Musiał ryzykować. Maksymalnie opóźnił hamowanie, wbijając się na wewnętrzną pierwszego zakrętu. Wyrzuciło go jednak na zewnętrzną, a resztę znamy. – Nie żałuję tego, bo to była moja jedyna szansa – wyjaśniał. Dodatkowy pit stop oznaczał spadek na trzecią pozycję.

Druga przypadła w tej sytuacji Kwiatowi. Rosjanin dzięki szczęśliwemu dla niego zbiegowi okoliczności osiągnął życiowy rezultat, zaliczając debiut na podium.

Latający Holender
Świetnie spisał się na Węgrzech Max Verstappen, który sięgając po czwarte miejsce wywalczył najlepszy wynik w swojej krótkiej karierze. 17-latek okazał się jednym z beneficjantów chaosu i kłopotów sprzętowych, które pochłonęły kilku wyżej notowanych kolegów. – Jestem zachwycony, choć zupełnie się tego nie spodziewałem – cieszył się na mecie Latający Holender.

Bez punktów
Kiepsko spisała się pod Budapesztem ekipa Williamsa. Biorąc pod uwagę układ pętli, można się było jednak tego spodziewać, ponieważ FW37 nie jest stworzony do wolnych torów.  Podobne kłopoty stajnia z Grove miała przecież w Monako. Nie zmienia to faktu, że na Węgrzech mogło być lepiej. Valtteri Bottas jechał nawet w punktach, lecz kapeć po starciu z Verstappenem rozwiał jego nadzieje na jakiekolwiek zdobycze. Ostatecznie Fin zajął 13. miejsce, przegrywając nawet z Felipe Massą, który wypadł zdecydowanie poniżej oczekiwań. Zespołu i swoich.

Pierwsza jaskółka
W ciemnym i długim tunelu wreszcie pojawił się promyk nadziei. Wyścig na Węgrzech w jakimś sensie wynagrodził ekipie McLarena Hondy niemal nieprzerwaną kaskadę upokorzeń z pierwszej połowy sezonu. Na Hungaroringu obaj kierowcy stajni z Woking zdobyli bowiem punkty. Jenson Button co prawda tylko (a może aż?) dwa, za to Fernando Alonso (zdecydowanie) aż dziesięć. Tak, tak. To nie pomyłka, choć w kontekście wcześniejszych wyścigów tak to właśnie brzmi.

Pewnie, że było w tym trochę szczęścia, swoje zrobił również układ pętli maskujący największą bolączkę McLarena, czyli niedostatki mocy silnika Hondy. Z drugiej jednak strony Fernando pokazał kawał dobrej roboty. Momentami nawet blask odrobinę już przykurzonej sławy, pokazując, że ciągle potrafi wykorzystać najdrobniejszą nawet okazję. – Piąta pozycja jest niesamowita i odrobinę zaskakująca – przyznał dwukrotny mistrz świata po wyścigu na Hungaroringu, na którym 12 lat temu sięgnął po swoje pierwsze zwycięstwo w F1. Wtedy pewnie nawet nie przemknęło mu przez myśl, że piąta pozycja może dać tyle radochy. No ale chodzi w końcu o najlepszy rezultat w sezonie.

Swoją drogą, czy to nie przewrotne, że został on osiągnięty na Węgrzech, gdzie Alonso wypowiedział kiedyś wojnę Ronowi Dennisowi?

Pierwsza jaskółka wprawdzie wiosny nie czyni, miejmy jednak nadzieję, że w przypadku McLarena rezultat spod Budapesztu okaże się zwiastunem lepszej przyszłości. Bo sentymenty mogą nie wystarczyć, a byłoby szkoda, gdyby Fernando przedwcześnie zwinął swoje zabawki.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here