Wyścig w Rosji nie był może najbardziej porywający, za to dobitnie pokazał, dlaczego to Lewis Hamilton i Mercedes,a nie Sebastian Vettel i Ferrari są bliżej mistrzowskich laurów. W przeciwieństwie do włoskiej stajni, zespół z Brackley nie miał bowiem żadnych skrupułów, żeby wykonać roszadę swoich kierowców, zwiększającą szansę Anglika na piąty tytuł mistrza świata.

– Wolę teraz być czarnym charakterem niż idiotą na koniec sezonu – tłumaczył Toto Wolff decyzję o tym, żeby Valtteri Bottas oddał zwycięstwo w Soczi Lewisowi.

– To nie ma znaczenia, czy mogłem dzisiaj wygrać, czy też nie. Wygrał Lewis. Różnica polega na tym, że on walczy o tytuł, ja nie. Jestem graczem zespołowym. Dzisiaj poświęciłem się dla ekipy, i gdyby jutro zaistniała podobna potrzeba, zrobiłbym to samo – oświadczył moralny triumfator niedzieli nad Morzem Czarnym.

Rozdarte serce
Bottas zjawił się w Soczi wyjątkowo zmotywowany do walki o pierwsze tegoroczne zwycięstwo. – Lewis jest Lewisem, bardzo szybkim kierowcą, a to mocno mnie motywuje. Chcę być bowiem przed nim – mówił przed weekendem Fin.

Jego pewność siebie budowały dwie rzeczy. Pierwszą z nich było to, że Mercedes przywiózł do Rosji następną porcję poprawek, które jeszcze bardziej przesunęły szalę zwycięstwa w wyścigu technologicznym na stronę mistrzów świata. Druga, być może ważniejsza, opierała się na tym, że Valtteri od pierwszej wizyty uwielbiał tor w Soczi. Zresztą z wzajemnością. Przed rokiem odniósł tutaj nawet swoją pierwszą wygraną w F1 i teraz przyjechał po kolejny triumf.

W kwalifikacjach potwierdził swoje aspiracje. Wykorzystał błąd Lewisa i sięgnął po pole position, wszczynając spekulacje na temat tego, czy Wolff pozwoli mu powalczyć po zwycięstwo. Nie pozwolił – i z punktu widzenia zespołu podjął słuszną decyzję, minimalizując ryzyko kompromitacji, jaką we Włoszech zaliczyło Ferrari. W związku z tym zamiast wygranej Valtteriego, mieliśmy okazję przekonać się, że F1 jest sportem zespołowym.

Bottas najpierw pomógł Lewisowi po starcie, podciągając go w strudze i pozwalając mu utrzymać drugie miejsce. Następnie bez szemrania puścił go przed siebie (o próbach spowalniania Vettela nie wspominając), żeby zabezpieczyć zmagającego się z pęcherzami na tylnych oponach Anglika przed potencjalnym zagrożeniem ze strony Sebastiana. W końcu z godnością przyjął „rozdzierającą serce” decyzję Wolffa, który „bijąc się z własnymi myślami” postanowił, że na pierwszej pozycji linię mety ma przekroczyć Hamilton, zwiększając tym samym do 50 punktów swoją przewagę nad figurującym na drugiej pozycji w generalce Vettelem.

Kac
Na mecie nikt nie był zachwycony tym scenariuszem. Mieliśmy zwycięzcę, a jakby go nie było. Wszyscy mieli za to gigantycznego kaca. – Wywalczyliśmy dublet i powinniśmy być w siódmym niebie. Zagraliśmy jednak przeciwko Valtteriemu. Miał zwycięstwo w kieszeni, a my to zmieniliśmy – mówił Wolff. – Serce podpowiadało nam coś innego, lecz górę wzięło racjonalne podejście. Byłbym jednak największym idiotą na tej planecie, gdybym zwycięstwo Valtteriego postawił ponad walką o tytuł. Wolę jednak dziś być złym charakterem niż idiotą w Abu Zabi – wyjaśnił motywy swoje działania szef Mercedesa. Wszystko jasne?

Zapewnienia o tym, że „gdyby Sebastian nie naciskał Lewisa, Valtteri mógłby wygrać” wkładamy między bajki, nie tylko dlatego, że możliwość zamiany pozycji na ostatnim okrążeniu była możliwa, ale przede wszystkim dlatego, że zwyciężył pragmatyzm. Naprawdę trudno mieć do nich pretensje o to, że na tym etapie sezonu wykazują się zapobiegliwością, starając się zmaksymalizować swoje szanse na końcowy sukces. Pięć wyścigów przed końcem zmagań przewaga Lewisa wygląda komfortowo, ale przecież w sportach motorowych wszystko może się zdarzyć, więc te siedem punktów może mieć znaczenie.

– Nigdy nie czułem się gorzej. Valtteri zachował się jak prawdziwy dżentelmen, przepuszczając mnie. Zasłużył na zwycięstwo. Nie prosiłem o to, ale zespół uznał, że tak trzeba. Czuję się zakłopotany – mówił na mecie Hamilton.

Bottas wyglądał na przytłoczonego sytuacją, z którą przyszło mu się zmierzyć. Trudno jednak się dziwić, skoro zespół nie przewidział scenariusza, w którym Fin zostaje poproszony o puszczenie walczącego o tytuł kolegi. Dziwne, prawda?

– Nie spodziewałem się tego, dlatego poczułem się zagubiony. Zbliżałem się do Maksa, planowałem atak, gdy nagle usłyszałem instrukcję, żeby przepuścić Lewisa. Byłem tym zmieszany – przyznał Fin. Na finiszu spotkał go jeszcze jeden afront kiedy został pozbawiony złudzeń, że odzyska swoją pozycję. Później oświadczył wprawdzie, że „jest graczem zespołowym” i rozumie sytuację, nie potrafił jednak ukryć malującego się na jego twarzy rozczarowania.

Makiawelizm i elegancja
Można się zżymać i narzekać na takie decyzje, ale bez względu na to, czy nam się one podobają czy też nie, to makiawelistyczne podejście stanowi integralną część tej gry. W zasadzie od zawsze. Wiem, że może to budzić sprzeciw. Też bym wolał, żeby zawsze zwyciężał sport, sęk w tym, że taka jest natura F1. Liczy się przede wszystkim osiągniecie celu.

Jasne, że można wskazać świetny przykład dokładnie odwrotnego postępowania. Myślę o dżentelmeńskim geście Petera Collinsa, który w 1956 roku na Monzy oddał swój samochód Juanowi Manuelowi Fangio, bo to Argentyńczyk „bardziej zasługiwał na tytuł”. Tyle tylko, że był to chwytający za serce wyjątek potwierdzający regułę.

Jeżeli komuś się wydaje, że Michael Schumacher zdobył siedem tytułów – zwłaszcza pięć z Ferrari – dlatego, że był świetnym kierowcą, przerastającym innych o trzy głowy, to jest w błędzie. Siedmiokrotny mistrz świata był maszyną zaprogramowaną na sukces, z pełną paletą zalet i wad z tym związanych. Jego nieprzeciętny talent wspierały jednak technologiczne, operacyjne i polityczne zdolności ekipy Ferrari dowodzonej przez Jeana Todta i Rossa Brawna, którzy bez najmniejszych skrupułów, za to z pełną bezwzględnością, dążyli do celu. I z reguły go osiągali. Poruszanie się na krawędzi to był ich żywioł. Podejmowanie trudnych decyzji nie stanowiło żadnego problemu. To był makiawelizm w czystej postaci.

Oczywista oczywistość
W 2002 roku w Austrii nie miało najmniejszego znaczenia to, że mistrzostwa świata nie osiągnęły nawet półmetka, Ferrari biło rywali jak chciało, a Rubens Barrichello był w ten weekend po prostu lepszy. Mimo to Brazylijczyk został brutalnie zmuszony do oddania „Schumiemu” zwycięstwa. Na mecie po policzkach Rubensa płynęły łzy, na twarzy malowała się niemoc przemieszana z wściekłością i pytaniem: „jak mogli mi to zrobić?”. Na tym tle Toto Wolff zachował się wobec Bottasa wyjątkowo elegancko, gdy obiecywał, że „wszystko mu wyjaśni”.

Kac związany z Soczi pozostanie jeszcze przez pewien czas, co nie zmienia jednak faktu, że „zwycięstwo, z którego Anglik jest najmniej dumny” zbliżyło go do piątego tytułu mistrza świata. Założę się, że Vettel, którego nadzieje na końcowy sukces topnieją niczym śnieg w maju, chciałby mieć tego rodzaju zmartwienia. – W ich sytuacji to było oczywiste – stwierdził pokonany Seb, wysyłając przy okazji czytelny sygnał w stronę swojego zespołu, któremu kilka razy zdarzało się zgubić na radarze nadrzędny cel.

Prezent nie wystarczył
Włosi pewnie oswajają się już myślą, że tytuły wymykają im się z rąk. Po części na własne życzenie, ale nie będę powtarzać tego, o czym pisałem jeszcze przed wakacyjną przerwą. Tak czy siak, jeszcze przed rundą w Rosji sytuacja Niemca nie wyglądała różowo, a po niej jeszcze się pogorszyła. W Soczi Mercedesy znalazły się poza zasięgiem Sebastiana, co było widoczne nie tylko w trakcie kwalifikacji, ale również podczas bezpośredniego starcia czterokrotnych mistrzów świata. Brak realnego wsparcia ze strony Kimiego Räikkönena też nie pomógł, ale to już osobny rozdział tej historii.

Mimo świetnego startu, Vettel niczego nie wskórał, ponieważ Valtteri i Lewis rozegrali sprawę taktycznie. Później Sebastian dostał prezent od Wolffa i Jamesa Vowlesa, którzy wdali się w tak żarliwą pogawędkę na temat tego, kiedy ściągać Hamiltona do alei serwisowej, że zrobili to okrążenie za późno. – Panowie, jak to się stało? – zapytał Lewis, mocno zdziwiony taktyczną wpadką swojej ekipy, która kosztowała go pozycję na rzecz Vettela.

Jeszcze wierzy
Jazda w srebrnej kanapce nie potrwała zbyt długo. Na 16. okrążeniu, przed drugiem zakrętem, Sebastian zdołał się jeszcze obronić, inteligentnie zamykając drogę po wewnętrznej (Lewis skarżył się na dwa ruchy, lecz faktycznie ich nie było), w czwórce zostawił jednak Hamiltonowi zbyt dużą lukę i Anglik się w nią wcisnął. – Pędząc w trójce, miałem problem, żeby dostrzec Lewisa. Wiedziałem, że musi być po zewnętrznej. Nie chciałem go jednak wypchnąć na brudną część toru, a potencjalnie na murek – mówił as Ferrari, tłumacząc się z przegranego pojedynku o drugą lokatę.

Szalony pościg za Vettelem zaowocował przykrymi skutkami. – Manewr Lewisa był niesamowity, lecz na jego tylnych oponach pojawiły się pęcherze – podkreślał Wolff, wyjaśniając roszadę swoich podopiecznych w Zakręcie 13. Na 25. rundzie Bottas zabezpieczył tyły Hamiltona i było po sprawie. Vettelowi została na pocieszenie trzecia lokata.

– Nadal wierzę, że mamy szansę, choć jest ona coraz mniejsza. Teraz nie wszystko już zależy ode mnie – przyznawał czterokrotny mistrz świata. – Jedna awaria może wszystko zmienić. Idealne byłyby oczywiście dwie. Nie życzę jednak tego Lewisowi, chociaż nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Musimy się skoncentrować na wygraniu ostatnich wyścigów – zakończył Sebastian.

Ambitne plany
Mnóstwo emocji podczas wyścigu w Rosji zapewnił kibicom Max Verstappen. Świętujący swoje 21. urodziny Holender dał w niedzielę popis porywającej jazdy, zbierając za swoją pogoń z końca stawki (kara za wymianę jednostki napędowej) w pełni zasłużone komplementy. Trudno jednak pozostać obojętnym na tak porywający pokaz. Po pierwszym okrążeniu na miękkich gumach Verstappen był już trzynasty, a po następnych siedmiu wjechał do piątki. – Pierwsze okrążenia były niesamowite! W swoje 21. urodziny Max pojechał niczym weteran. To wyglądało jak początek deszczowego wyścigu. Wyprzedzał po wewnętrznej, od zewnętrznej. Szybko i efektywnie – wyliczał zachwycony swoim podopiecznym Christian Horner.

Kiedy czołówka zjechała do alei serwisowej (po miękką mieszankę), Verstappen został tymczasowym liderem i był nim dłużej niż ktokolwiek inny w tym wyścigu, prowadząc przez 24 okrążenia. Na finał założył opony z fioletowym paskiem (odwrócona strategia najlepszej czwórki) i finiszował na piątej pozycji. Po raz kolejny pokonał Daniela Ricciardo, ale warto pamiętać o tym, że pierwsza część wyścigu nie poszła po myśli Australijczyka, który jadąc z uszkodzonym przednim skrzydłem stracił szanse na lepszy rezultat.

Punkt zwrotny
Porównanie wyników obu panów po Monako wypada dla Ricciardo bardzo niekorzystnie. Nie licząc zwycięstw w Chinach i Monako, Dany ani razu nie stanął już na podium. Mało tego, od sukcesu na ulicach Księstwa przegrał z Verstappenem wszystkie czasówki. A Max? Poza wygraną na Red Bull Ringu jeszcze czterokrotnie wywalczył miejsce na podium i po Soczi wyprzedza Ricciardo o 24 punkty. Zanosi się zatem na to, że po raz pierwszy w dziejach wspólnych startów Verstappen zakończy sezon przed swoim starszym kolegą.

– Monako stanowiło punkt zwrotny. Mocno go to [kraksa w ostatnim treningu, z powodu której stracił szansę na walkę o pole position i zwycięstwo] dotknęło, ponieważ Max był bardzo szybki. Od tamtej pory zaliczył kilka wspaniałych wyścigów. Dojrzewa i jest coraz bardziej doświadczony. Jeździ na niezwykle wysokim poziomie, co widać w zestawieniu z Danielem – oznajmił Horner, nie kryjąc podziwu dla kunsztu Verstappena, który przy okazji urodzin zdradził swoje ambicje.

– Przed trzydziestką chcę zdobyć cztery tytuły mistrza świata – wyznał Holender. Spełnienie tych planów będzie rzecz jasna zależała nie tylko od Verstappena i ekipy Red Bulla, ale także – a może przede wszystkim – postępów, jakie wykona Honda. Japończycy zademonstrowali w Soczi jednostkę napędową (poprawki dotyczyły przede wszystkim silnika spalinowego) w nowej specyfikacji. Podobno bardzo obiecującej, choć ostatecznie chrzest bojowy odłożono na Suzukę. Zdaniem szefującego Toro Rosso Fraza Tosta japońskie silniki pod względem osiągów wyprzedziły Renault. Cóż, w takim razie czekamy z niecierpliwością na to, co stajnia z Faenzy pokaże na torze w prefekturze Mie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here