„Przerażająca” do tej pory dla Mercedesa uliczna pętla w Singapurze przyniosła Lewisowi Hamiltonowi i ekipie Toto Wolffa jedno z najcenniejszych tegorocznych zwycięstw, które podkopało morale ich rywali, zbliżając Anglika do piątego tytułu mistrza świata. Pobity na „swoim” torze Sebastian Vettel opuszczał Miasto Lwa w minorowym nastroju. Wbrew temu, co wszyscy mogli usłyszeć w trakcie wyścigu i zobaczyć na twarzy Niemca tuż po nim, po kilku dniach kierowca Ferrari oświadczył, że broni nie składa i napędzany inspiracją Ayrtona Senny będzie próbował wykonać coś, co wygląda na arcytrudne, jeśli nie niemożliwe.

Presja, jazda na krawędzi, wzloty i upadki, kolizje, dobre i złe wybory strategiczne, skrzydłowi, czytelne wybory i niejasne priorytety, rywalizacja na torze i w fabryce. Walka w Formule 1 toczy się na całego i to na każdej płaszczyźnie. Nie ma miejsca na oddech. Tegoroczna rywalizacja kilkakrotnie przybrała dosyć nieprzewidywalny przebieg. Ferrari wygrywało bowiem na torach, które od początku ery hybrydowej stanowiły domenę Srebrnych Strzał (Montreal, Silverstone czy Spa). Mercedes rewanżował się z kolei czerwonym na obiektach, po których wszyscy spodziewali się dominacji stajni z Maranello (Hungaroring czy Singapur). Wyścig zbrojeń? Wygląda na to, że ostatnią rundę wygrał zespół Toto Wolffa. Mercedes najwyraźniej wyciągnął wnioski z porażki w kończącym wakacje wyścigu na Spa-Francorchamps, solidnie obrobił pracę domową i wprowadzając zmiany konstrukcyjne w obrębie tylnych kół, przygotował grunt pod swój singapurski sukces.

– Skupialiśmy się nad tym, jak zapanować nad temperaturami tylnych opon – przyznał odpowiedzialny za inżynierię Aldo Costa, zdradzając jeden z kierunków, w którym poszły wysiłki ekipy z Brackley.

Bez pięty
Nie wiem, co dokładnie Toto Wolff miał na myśli, mówiąc że okrążenie Lewisa było jak „gwiezdny pył” (po raz pierwszy pogratulował Anglikowi przez radio), faktem jest jednak, że Hamilton przejechał świetne okrążenie i wygrał walkę o jedno z najważniejszych pole position w sezonie. Nie będę tutaj roztrząsał, co by było, gdyby w Red Bullu rewelacyjnego skądinąd Maksa Verstappena nie rozszalało się oprogramowanie, a hipermiękkie opony w Ferrari Sebastiana Vettela nie wypadły z okna temperaturowego, ponieważ nie ma to żadnego znaczenia.

Skąd wzięło się „magiczne” kółko Hamiltona? Jego kunszt to jedna strona medalu, na drugą złożyła się tytaniczna praca ekipy Mercedesa, która w ostatnich tygodniach wprowadziła – być może na pierwszy rzut oka niezbyt istotne, ale w rzeczywistości kluczowe zmiany w okolicach tylnych kół, na które złożyły się nowe obręcze kół (przywiezione już do Belgii) i całkowicie przeprojektowane piasty, charakteryzujące się zmienionymi kanałami chłodzącymi i wklęsłym kołnierzem.

Celem zmian było lepsze odprowadzenie ciepła z tylnych opon, a co za tym idzie zapanowanie nad problemem z ich nadmiernym/przedwczesnym przegrzewaniem, wcześniej stanowiącym piętę achillesową srebrnych maszyn. Jak widać, wysiłki przyniosły sukces, ponieważ na piekielnie długiej i krętej pętli Marina Bay Srebrna Strzała (ta z #44) prowadziła się jak po sznurku. Także w ostatnim sektorze, gdzie roi się od ciasnych zakrętów.

W niedzielę czterokrotny mistrz świata dokończył dzieła, w zasadzie przez cały czas kontrolując sytuację. Przed wizytą w alei serwisowej (po miękkie opony) odskoczył od Vettela na 3 sekundy, co uniemożliwiło przeprowadzenie skutecznego podcięcia. W drugiej części wyścigu Anglikowi na chwilę zrobiło się gorąco, gdy podczas dublowania Siergieja Sirotkina i Romaina Grosjeana obok niego wyrósł Max Verstappen. Na metę wpadł jednak pierwszy, sięgając po siódmą wygraną w sezonie i powiększając do 40 punktów swoją przewagę w generalce.

Duma i lustro
Nie ma cienia przesady w określeniu, że stojąca przed Vettelem góra zrobiła się bardzo stroma. Nie da się zaprzeczyć, że nie radzący sobie najlepiej z presją Niemiec wypuścił z rąk kilka potencjalnych zwycięstw, trudno jednak pominąć fakt, że kompromitująca się kiepską strategią i operacyjnymi błędami ekipa Ferrari również przyłożyła rękę do seryjnych sukcesów Lewisa Hamiltona (i Mercedesa), od Hockenheim budującego swoją przewagę. Nie tylko punktową, lecz także i mentalną. Błąd Vettela z piątkowego treningu na Marina Bay dostarczył Anglikowi kolejnego argumentu w tej wojnie. Lewis mógł bowiem powiedzieć, że „jest dumny z tego, iż nie pakuje się w takie historie”.

Przed weekendem we wschodnioazjatyckiej metropolii Vettel przyznał, że „jego największym przeciwnikiem jest facet, którego codziennie ogląda w lustrze”. Tym razem była to jednak tylko część prawdy, aczkolwiek jest faktem, że w kilku momentach doktor Jekyll znalazł się w cieniu pana Hyde’a.

Utrata wiary
Choćby w trakcie drugiego treningu. Strata okrążeń przejechanych w warunkach najbardziej zbliżonych do tych, jakie panowały w trakcie kwalifikacji, nie pomogła w zbieraniu danych i zrozumieniu pracy opon z różowym paskiem. W Q3 Vettel nie był w stanie wycisnąć niczego ponad trzecią lokatę.

– Być może powinniśmy inaczej przygotować okrążenie wyjazdowe – komentował enigmatycznie czterokrotny mistrz świata, w Q2 spierający się ze swoim inżynierem o perspektywy przejazdu na oponach ultramiękkich, a w Q3 wyrażający wątpliwości co do strategii (Kimi Räikkönen sugerował, że tylne opony były zbyt gorące już na początku szybkiego kółka). Tego rodzaju przepychanki nie podziałały najlepiej na znalezienie odpowiedniego rytmu, co nie zmienia faktu, że Ferrari poległo w starciu z temperaturą tylnych opon. Pokazały za to raz jeszcze, że Sebastian stracił wiarę w strategiczne poczynania swojego zespołu.

Trzecia pozycja na starcie ograniczała możliwości. Jeśli Niemiec chciał w ogóle pomarzyć o walce z Hamiltonem, to musiał atakować szybko i zdecydowanie. Ten punkt dnia wyszedł mu akurat znakomicie. Świetne wyjście z piątki i wykorzystanie mocy silnika na Raffles Boulevard pozwoliły mu wyprzedzić Verstappena. To był odważny atak, wyrażający determinację Niemca. Później tak różowo już jednak nie było.

Przelobowany strategicznie
Czy Vettel miał jakiekolwiek szanse, żeby pokonać Hamiltona? Nie. Opony Lewisa były w lepszym stanie, więc miał lepsze tempo i większe rezerwy. Mimo to Ferrari zagrało va banque, licząc na… Właśnie, na co? To prawda, że miękka mieszanka była zbyt wolna, żeby próbować podcięcia, ale biorąc pod uwagę przewagę Anglika, ultramiękka też nie dawała takiej gwarancji.

Tak czy siak, plan spalił na panewce. Hamilton natychmiast zareagował. Zjechał po miękkie opony i wrócił przed Vettelem, który wpadł w pułapkę, grzęznąc za Sergio Pérezem. Verstappen nie zmarnował okazji i przelobował Sebastiana strategicznie. W tym momencie było – mówiąc kolokwialnie – pozamiatane, a plan maksimum oznaczał dowiezienie trzeciej lokaty na bardziej miękkich, ale i mniej wytrzymałych oponach. To akurat się udało, choć powodów do radości nie było, wszak piąty tytuł coraz bardziej się oddala. – Z takim ściganiem nie mieliśmy żadnych szans – skwitował czterokrotny mistrz świata.

Co teraz? – Sytuacja jest jasna. Jeśli wygram pozostałe wyścigi, zdobędę tytuł – zauważył stojący pod ścianą Seb. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Wiem, że coś podobnego zdarzało mu się już wyciągnąć (przykładowo w 2010 roku), ale wykonanie takiej akcji na niepokonanym ostatnio Hamiltonie?

Wyzwanie jest gigantyczne, zważywszy chociażby na to, że w tym sezonie nie udało mu się wygrać nawet trzech wyścigów z rzędu. No cóż, to byłoby arcydzieło na miarę piątej korony, pytanie tylko czy Vettel w ogóle jeszcze w to wierzy? Po wyścigu w Singapurze odniosłem wrażenie, że nie. Do stracenia pozostaje jednak coraz mniej, więc może Niemiec zdoła się jeszcze pozbierać i przynajmniej spróbuje powalczyć. 40-punktowy deficyt robi wrażenie, pamiętajmy jednak, że Lewisowi Hamiltonowi i jego Srebrnej Strzale też może się zdarzyć gorszy moment. Zaklinam trochę rzeczywistość, ale tylko dlatego, że chciałbym, żebyśmy mogli do samego końca emocjonować się walką o wyrównanie osiągnięcia Juana Manuela Fangio.

Na przekór
Rolę wisienki na torcie odegrał w Singapurze Verstappen. Potwierdził, że demony z Monako zostawił za sobą. Na przekór szaleństwom, jakie serwowało mu oprogramowanie (problemy stanowiły pokłosie tego, że nie zostało ono przystosowane do pracy w tak dużej wilgotności), sprawiając że silnik i skrzynia biegów żyły własnym życiem, Latający Holender spisał się znakomicie. Prawdziwy popis dał podczas kwalifikacji, w których na przykręconym po kłopotach w treningu silniku przejechał okrążenie Marina Bay o 0,3 sekundy wolniej od Lewisa Hamiltona.

A mogło być jeszcze szybciej! Trudno przesądzać, czy lepsze o 0,15 sekundy po dwóch sektorach kółko wystarczyłoby do pokonania Anglika, byłoby jednak blisko. – W obliczu kłopotów, jakie miałem, drugie miejsce smakuje jak małe zwycięstwo. Nie byłem w stanie przejechać czystego okrążenia. Odcinało mi obroty, pojawiał się fałszywy neutralny bieg. Na najszybszym kółku silnik przerwał. Druga lokata pokazuje jednak, jak dobrym samochodem dysponujemy – ekscytował się Verstappen.

Na pierwszym okrążeniu wyścigu Max przegrał jednak z Vettelem pojedynek o drugą lokatę. Krążąc po torze za samochodem bezpieczeństwa miał trochę szczęścia, bo oprogramowanie w jego RB14 ciągle kaprysiło, w pewnym momencie doprowadzając niemal do zgaszenia silnika. Za sprawą strategii i Péreza, który przystopował Sebastiana, zdołał ją jednak odzyskać. Gdy lider wpadł w korek za Sirotkinem i Grosjeanem, znalazł się na pozycji do ataku, lecz zadowolił się drugą lokatą. – Starałem się utrzymać za Lewisem i dotrzeć do mety – podkreślał Verstappen, ciesząc się z drugiej pozycji, dzięki której odrobił trochę strat do walczących o trzecią lokatę w generalce Finów.

Trzy oczka
W Singapurze fiński pojedynek zakończył się sukcesem Valtteriego Bottasa. 29-latek daleki był jednak od zachwytów, po raz kolejny zebrał bowiem od Hamiltona ostre cięgi w kwalifikacjach. Wyścig ułożył się dla niego z kolei tak, że nie był szczególnie potrzebny liderowi ekipy, w związku z czym mógł spokojnie skupić się na sobie i sięgnął po czwartą lokatę.

Po wywalczeniu piątego miejsca w czasówce, Räikkönen nastawił się w wyścigu na szachową rozgrywkę. W alei serwisowej pojawił się dopiero po 22. okrążeniu. W czołowej piątce miał najświeższe opony, ale niczego to w jego położeniu nie zmieniło. Szansa na zyskanie choćby jednej pozycji nie pojawiła się i „Iceman” zameldował się na mecie na piątej pozycji, gubiąc dwa oczka z wynoszącej obecnie tylko trzy punkty przewagi nad Bottasem.

Bez pudła?
Poniżej oczekiwań – przede wszystkim własnych – wypadł na Marina Bay Daniel Ricciardo. Po raz pierwszy w erze hybrydowej Australijczyka zabrakło bowiem tutaj na podium. 0,6 sekundy straty do Verstappena i szósta pozycja startowa nie napawały optymizmem, choć Dany nie tracił wiary. W nadziei na atak na ultramiękkich oponach pod koniec wyścigu, Ricciardo przeciągnął przejazd na hipermiękkiej mieszance. Wyprzedzanie na Marina Bay nawet dla mistrza tej sztuki okazało się jednak zadaniem ponad siły i Australijczyk musiał zadowolić się szóstą lokatą, definitywnie wypadając z gry o tytuł.

Jego szanse już wcześniej były oczywiście jedynie hipotetyczne. Prawdziwą zagadkę stanowi jednak to, czy Daniel zdoła pożegnać Red Bulla miejsce na pudle? Prawdę mówiąc, bez specjalnych okoliczności marnie to widzę, bo prymat wiodą inni, a w stajni kierowanej przez Christiana Hornera priorytet posiada Max. Jeśli już, to wydaje się, że najmocniejsze papiery Ricciardo ma na Meksyk i Japonię.

Blisko perfekcji
Przed rokiem Carlos Sainz zaliczył w Singapurze swój najlepszy rezultat, finiszując z Toro Rosso na czwartej pozycji. Tym razem o takim rezultacie nie mogło być mowy, choćby dlatego, że w pierwszym zakręcie nie pożegnaliśmy trzech kierowców ze ścisłej czołówki. W najlepszym zatem razie Hiszpan mógł myśleć o siódmej pozycji.

Po fatalnych kwalifikacjach i wyścigu spędzonym w korku skończył tymczasem lokatę niżej, za Fernando Alonso. Mógł być jednak zadowolony, gdyż zdobył dla Renault 4 punkty. Oczko dorzucił również Nico Hülkenberg, co przy zerowych zdobyczach Haasa pozwoliło francuskiej stajni na zwiększenie przewagi w generalce do 15 punktów.

Swoją kolekcję powiększył również Charles Leclerc. W kwalifikacjach 20-latek wywalczył dopiero 13. czas, lecz w niedzielę pokazał się z dobrej strony i w „bliskim perfekcji” wyścigu sięgnął po dziewiąte miejsce. Czy tym wynikiem kupił tych, którzy uważają, że jego transfer do Ferrari jest przedwczesny? Nie mam pojęcia. Wiem za to, że zdobywając pierwsze punkty od Austrii dał najlepszą odpowiedź swoim krytykom, którzy po piątkowych przygodach podkreślali, iż kierowcy stajni z Maranello takie rzeczy „nie przejdą”.

Persona non grata
Trzeci wyścig starej-nowej ekipy Force India nie zakończył się tak spektakularnym rezultatem jak dwa poprzednie, przyniósł za to ostre starcie na linii Esteban Ocon-Sergio Pérez. Po jeszcze jednym starciu różowych panter na pierwszym okrążeniu szefujący ekipie Otmar Szafnauer zagroził wprowadzeniem poleceń zespołowych. Z jego słów wynika, że od od rundy w Rosji Esteban i Sergio będą mogli toczyć pojedynki jedynie poza torem. W przypadku Ocona, może to być – niestety – wkrótce jedyna możliwość, zważywszy na to, że 22-latek przybrał status persona non grata. Szkoda, ale jak już pisałem jakiś czas temu, nie obawiam się przesadnie o jego przyszłość. Jestem bowiem pewien, że nawet jeżeli przytrafi mu się przymusowa pauza, on wróci do F1.

Co Pérez wyprawiał na torze Marina Bay, wie chyba tylko on sam. Albo nie… Może padł ofiarą jakichś szamańskich ekscesów, gdyż jego popisy trudno zrozumieć. Sergio nie poprzestał na zrujnowaniu wyścigu swojemu koledze, postanowił także popsuć go sobie. Owszem, zarobił punkty, tyle tylko, że karne (trzy). Incydent z Sirotkinem był nie tylko niepotrzebny, ale zwyczajnie głupi. A radiowe utyskiwania Meksykanina stały się jedynie pożywką dla jego krytyków.

Mały triumf i kary
Wściekłość Péreza była o tyle zrozumiała, że wlekąc się za Rosjaninem, przegrywał walkę z Alonso o siódmą lokatę (i kilkoma jeszcze kolegami o następne pozycje). Tak czy inaczej, pierwszy triumfator nocnej rundy w Mieście Lwa zaliczył świetny występ. Podobnie jak zespół McLaren, który nie zawiódł taktycznie i pomógł dwukrotnemu mistrzowi świata w odniesieniu „małego zwycięstwa”, czyli zdobyciu siódmej lokaty. Fernando zdobył w ten sposób pierwsze punkty od Węgier, sięgając jednocześnie po najlepszy wynik od Azerbejdżanu.

Punkty karne zarobił w Singapurze nie tylko Pérez. Grosjeanowi oberwało się (pięć sekund i dwa oczka, w sumie ma ich dziewięć) za „jeden z najgorszych przykładów ignorowania niebieskiej flagi”. Francuz tak zapamiętale oddał się walce ze stosującym „taktykę rodem z kartingu” Sirotkinem, że Hamilton poczuł gorący oddech Verstappena. Swoją jazdą Romain podniósł ciśnienie samemu Charliemu Whitingowi, który po wyścigu uznał za stosowane udać się do pokoju, w którym najlepsza trójka oczekiwała na podium, żeby przeprosić Anglika za zamieszanie. Jestem ciekaw, czy od teraz będzie to stała praktyka i czy Charlie w identyczny sposób będzie traktował wszystkich przyblokowanych kierowców.

Z punktami karnymi żegnał Singapur także Sirotkin, choć w jego przypadku nie chodziło o incydent z Grosjeanem i Hamiltonem, lecz z Brendonem Hartleyem. Rosjaninowi niemal udało się wysłać kierowcę Toro Rosso w bariery, więc sędziowie dopisali do jego konta dwa punkty karne, zwiększając tym samym stan posiadania Siergieja do sześciu.

Sirotkin zajął ostatnie miejsce, z dwoma okrążeniami straty do zwycięzcy. Lance Stroll wypadł lepiej, bo został sklasyfikowany na 14. pozycji, ale to i tak nie zmienia obrazu całości – po anomalii we Włoszech nie został nawet ślad i „zszokowana” ekipa Williamsa wróciła na pozycję czerwonej latarni. Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że to nie jest żadna katastrofa, lecz norma.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here