Po anomalii na ulicach Singapuru, w Japonii wrócił stary układ sił i ekipa Mercedesa ustrzeliła swój ósmy dublet w sezonie. Podobnie jak przed rokiem, pole position padło łupem Nico Rosberga, a w niedzielę królem ringu okazał się jednak Lewis Hamilton.

Co się odwlecze…

Z tygodniowym opóźnieniem mistrz świata dopiął swego – zrównał się na liście wszech czasów pod względem liczby zwycięstw ze swoim idolem Ayrtonem Senną. Tyle tylko, że zajęło mu to jeden wyścig więcej niż Brazylijczykowi. Okoliczności były znakomite, ponieważ Suzuka zapisała wyjątkową kartę w karierze trzykrotnego mistrza świata. – To dla mnie niezwykle wzruszający dzień. Jestem niewiarygodnie szczęśliwy. Wyrównanie rekordu Ayrtona na torze, na którym podziwiałem jego popisy, sprawia, że czuję się w tej chwili zjawiskowo – cieszył się Anglik po ósmym zwycięstwie w sezonie i 41. w karierze.

Jeśli ktokolwiek miał wątpliwości, że Singapur stanowił jednorazowe potknięcie mistrzów świata, to kwalifikacje na Suzuce całkowicie je rozwiały, ponieważ w walce o pierwsza pozycję startową liczyli się jedynie kierowcy Mercedesa. Ze względu na kraksę Daniiła Kwiata o losach tego pojedynku zdecydował pierwszy przejazd w Q3, w którym lepszy o 0,076 sekundy okazał się Nico Rosberg.

Pierwsza runda padła zatem łupem Niemca, w niedzielę nie cieszył się on jednak zbyt długo pozycją lidera. – Obydwa samochody ruszyły dobrze, tyle tylko, że silnik Nico miał nieco wyższą temperaturę, więc dopiero po kilku sekundach dysponował taką samą mocą jak Lewis – tłumaczył kłopoty startowe #6 Toto Wolff.

Zbliżając się do pierwszego zakrętu, Rosberg był już na widelcu Hamiltona, który w bezpośrednich starciach czuje się jak ryba w wodzie. Lewis był po wewnętrznej, zyskał przewagę i w drugim zakręcie nie zostawił swojemu koledze ani centymetra. Los Nico był przypieczętowany. – Znajdowałem się po wewnętrznej, więc to był mój zakręt – stwierdził później mistrz świata, pytany, czy nie postąpił ze swoim kolegą zbyt brutalnie, nie zostawiając mu miejsca. – Było naprawdę blisko. Widziałem jego przednie koła obok siebie i to był wystarczający powód, żeby odpuścić. Nie chciałem doprowadzić do kolizji – dodawał Nico, który w efekcie starcia z Lewisem wylądował na chwilę na poboczu, spadając za Sebastiana Vettela i Valtteriego Bottasa.

W ciągu kilku sekund jego szanse na zwycięstwo stopniały jak śnieg w maju. Nie, nie poddał się, ale zdołał przebić się jedynie na drugie miejsce. Lewis był poza zasięgiem. Nie powstrzymał go nawet przegrzewający się silnik. – Dla nas to było bardzo ważne, żeby wziąć tu odwet za Singapur – podkreślił Hamilton, który pięć wyścigów przed końcem sezonu zwiększył do 48 punktów swoją przewagę nad Rosbergiem.

Najlepsi z całej reszty

Wobec powrotu do wielkiej formy mistrzów świata, stajni Ferrari pozostała w Japonii walka o tytuł najlepszej z całej reszty. Kto mógł pomieszać Włochom szyki? Najczęściej wymieniano Williamsa, choć nie lekceważono też Red Bulla. Kwalifikacje potwierdziły te przypuszczenia. Minimalną przewagę mieli kierowcy Franka Williamsa. Sebastian Vettel znalazł się za Valtterim Bottasem, natomiast narzekający na podsterowne auto Kimi Räikkönen za Felipe Massą. Daniel Ricciardo uzupełnił najlepszą siódemkę, jedynie Daniił Kwiat przedwcześnie wypadł z gry, rozbijając się w Q3.

W niedzielę szybko się okazało, że z tej trójki najszybsze jest Ferrari. Vettel rozstrzygnął sprawę na starcie, przebijając się za Hamiltona. Zatrzymanie Rosberga okazało się niewykonalne, ale Seb po raz dziesiąty stawił się na podium, znowu zbierając pozytywne recenzje.

Oczko niżej finiszował Räikkönen. Fin uniknął na starcie kłopotów, które stały się udziałem Ricciardo i Massy. Potem długo jechał na piątej pozycji, podczas drugiej serii pit stopów przeskoczył jednak Bottasa i swój występ zakończył na czwartym miejscu.

Weryfikacja

Williams i Valtteri Bottas powtórzyli wynik z Singapuru. O ile jednak na ulicach Miasta Lwa 10 oczek stanowiło dla stajni z Grove niezłe osiągnięcie, o tyle na Suzuce apetyty były większe. Powody do optymizmu dawała konfiguracja skośnookiej ósemki. Na pełnym szybkich zakrętów japońskim torze model FW37 spisywał się znacznie lepiej niż na krętej, wolnej pętli w Singapurze.

Świadczyły o tym wyniki kwalifikacji, w których Bottas wywalczył trzecią, a Felipe Massą piątą lokatę. Pachniało dużymi punktami. Oczekiwania trzeba było jednak zweryfikować już kilka sekund po starcie. Kontakt Massy z Danielem Ricciardo zaowocował przebiciem prawej przedniej opony i koniecznością wymiany przedniego skrzydła. Po tej przygodzie Brazylijczyk wylądował na końcu stawki i 17. miejsce, z dwoma okrążeniami straty do zwycięzcy, było wszystkim, na co mógł liczyć.

Liczył na podium

Start nie poszedł też po myśli Bottasa, który przegrał z Vettelem sprint do pierwszego zakrętu. Pierwszą rundę Fin ukończył co prawda na trzeciej pozycji, ale jedynie dlatego, że Rosberg okupił starcie z Hamiltonem wizytą na poboczu. Jak się wkrótce okazało, główny problem tkwił gdzie indziej. Wyścigowe tempo FW37 nie rzuciło bowiem nikogo na kolana.

Prowadząca dwójka błyskawicznie zniknęła Valtteriemu z pola widzenia. Na 17. okrążeniu nastąpiło nieuniknione. Jadący na twardszej mieszance Rosberg pozbawił Fina (na szybszych oponach) czwartej lokaty, zostawiając go w tyle przed szykaną. Ale to jeszcze nie wszystko, ponieważ w drugiej części wyścigu Bottas stracił kolejną lokatę. Tym razem na rzecz Räikkönena, który wykonał klasyczne podcięcie. – Liczyłem na podium, ale okazało się, że przeszacowaliśmy nasze możliwości – nie krył rozczarowania Valtteri.

Twarde lądowanie

Po locie na Księżyc w Singapurze, w Japonii ekipa Red Bulla zaliczyła twarde lądowanie. I bynajmniej nie dlatego, że RB11 drastycznie zwolnił. Pod tym względem nie było źle. Nabałaganili za to kierowcy i ekipa Christiana Hornera wyjechała z Kraju Kwitnącej Wiśni z niczym.

Daniił Kwiat sam podciął sobie skrzydła, popełniając w Q3 „błąd debiutanta”. Na wyjściu z Zakrętu 10 Rosjanin nadgryzł lewą stroną swojego RB11 trawę, samochód wymknął mu się spod kontroli, po czym z ogromną siłą uderzył w bariery, przekoziołkował i w końcu znieruchomiał z żwirze. Szczęśliwie, skończyło się na strachu. Start z alei serwisowej nie rozwiązał jednak problemów Daniiła. Ze względu na ryzyko awarii, zabroniono mu korzystania z ustawień silnika służących do wyprzedzania, zadania nie ułatwiały mu również przegrzewające się asymetrycznie hamulce i kłopoty z oponami.

Kosztowna luka

Co z Danielem Ricciardo, który w Singapurze do końca naciskał Vettela? W czasówce Australijczyk wywalczył siódmą lokatę, co biorąc pod uwagę silnikową przewagę konkurencji stanowiło absolutne maksimum. W niedzielę liczył jednak na więcej. Szkoda, że nie mogliśmy się o tym przekonać.

Dan zaliczył atomowy start, lecz w ferworze walki napytał sobie biedy. – Dostrzegłem lukę pomiędzy Kimim i Felipe, więc wjechałem w nią, licząc na to, że zrobią mi trochę miejsca – przyznał Ricciardo po wszystkim. Nic z tego. Lewe tylne koło Red Bulla znalazło się na kursie kolizyjnym z prawym przednim Williamsa, rujnując wyścig obu panów. Przejazd na kapciu niemal całego okrążenia plus uszkodzona podłoga RB11 sprawiły, że 15. pozycja była wszystkim, o czym Daniel mógł tego dnia pomarzyć.

Kat Fernando

Kierowcy Scuderii Toro Rosso w komplecie zamknęli punktowaną dziesiątkę. Nieco wyżej, bo na dziewiątej pozycji, finiszował Max Verstappen. I to mimo tego, że w czasówce znowu zatrzymały go problemy sprzętowe. W trakcie Q1 Holender zaparkował niesprawny samochód w taki sposób, że sędziowie ukarali go cofnięciem o trzy pozycje na starcie. Ze względu na kraksę Kwiata Verstappen rozpoczynał rywalizację z P17. W trakcie wyścigu rzucił się do odrabiania strat, pogrążając m.in. Alonso. Dziesięć rund przed metą na listę jego ofiar trafił również Carlos Sainz.

Do pojedynku pomiędzy młodzieżą z Toro Rosso doszło na życzenie Hiszpana. W połowie dystansu jego przewaga nad Maksem była naprawdę komfortowa, zjeżdżając jednak do alei serwisowej Carlos ściął stojący tam słupek, który uszkodził przednie skrzydło STR10. Zespół nie był przygotowany na wymianę nosa, więc cała wizyta zajęła prawie 40 sekund. Biorąc jeszcze poprawkę na to, że Hiszpanowi założono twardszą mieszankę, jego los w starciu z Verstappenem był przesądzony.

Na szóstkę

Po kilku słabszych momentach odnalazł się Nico Hülkenberg. Niemiec wypadł na Suzuce lepiej od Sergio Péreza, choć miał do pokonania kilka schodów więcej niż Meksykanin. Pierwsze trzy, stanowiące konsekwencje singapurskiej kolizji z Felipe Massą, trzeba było dorzucić do wyników czasówki w Japonii. A ta nie poszła Hulkowi najlepiej, aczkolwiek walkę o Q3 przegrał o włos. W niedzielę ustawił swoją maszynę na P13, gdyż Kwiat startował z alei serwisowej.

Tak czy siak, Pérez znalazł się cztery miejsca przed nim. Po starcie wszystko jednak przewróciło się do góry nogami. Nico awansował na 8. pozycję, podczas gdy Sergio, za sprawą Carlosa Sainza, sprawdzał się w rallycrossie i spadł na 18. miejsce. Po pierwszej serii pit stopów Hülkenberg przebił się przed Lotusy, przejmując szóstą lokatę, lecz na tym jego postępy stanęły. Na więcej nie było szans. Jeśli chodzi o Péreza, to być może zdobyłby jakieś punkty, lecz na zbyt długo utknął za Marcusem Ericssonem i zameldował się na mecie na 12. pozycji.

<

Samuraj czy kamikadze

Stwierdziłem, że nie będę się rozpisywać o „wstydzie”, „silnikach GP2” oraz innych komunikatach, które poszły w świat pod adresem Hondy na jej własnym podwórku z ust kierowcy reprezentującego jej barwy. Zrobił to już Mikołaj. Od siebie dodam tylko tyle, że zupełnie nie zdziwiło mnie to, co Hiszpan (z własnej inicjatywy, czy może czyjejś inspiracji) zaserwował wszystkim na Suzuce. Zraniony podczas corridy byk właśnie tak reaguje. Tak było zresztą zawsze, gdy z takich czy innych względów Fernando nie mógł dopiąć swego. W trakcie pierwszej przygody z McLarenem, w czasach startów w Ferrari, ale również w ekipie Renault, z którą sięgał po tytuły.

Pamiętam jak w 2006 roku w Chinach, po piątym zwycięstwie Michaela Schumachera w siedmiu kolejnych wyścigach, Hiszpan zaatakował swój zespół, twierdząc, „że poczuł się osamotniony”, a Giancarlo Fisichella „nie pomógł mu, kiedy wystąpiły u niego problemy z oponami”. Wtedy sądziłem, że to wybryk młodości. Czas pokazał, że coś więcej.

Frustracja tak wspaniałego kierowcy, jakim bez wątpienia jest Alonso, nie powinna dziwić. Facet ma za sobą dziewięć sezonów daremnego oczekiwania na trzeci tytuł, podczas których (czasami bezsilnie) przyszło mu przyglądać się jak (zwykle) młodsi koledzy koszą (niekiedy seryjnie) kolejne laury. Jemu na otarcie łez zostawała reputacja niekoronowanego króla Formuły 1. Najpierw Vettel, teraz Hamilton, a za rogiem już czai się Max Verstappen, który układu Suzuki uczył się pewnie na konsoli pewnej japońskiej firmy i teraz objeżdża dwukrotnego mistrza świata po zewnętrznej pierwszego zakrętu.

I tutaj dochodzimy do sedna. To prawda, że na torze Alonso jest mistrzem w swoim fachu, pod pewnymi względami przypominającym samuraja, zdolnego do niewyobrażalnych wręcz czynów. Tym większa szkoda, nie tylko dla niego, że ten piękny wyścigowy etos coraz częściej przygrywa z dochodzącą do głosu naturą kamikadze.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here