Po bezdyskusyjnym triumfie na Suzuce Lewis Hamilton jest już tylko o krok od dołączenia do klubu złożonego z Juana Manuela Fangio i Michaela Schumachera, czyli jedynych kierowców w dziejach, którzy (w przypadku tego drugiego co najmniej) pięciokrotnie zdobywali mistrzostwo świata F1. 67-punktowa przewaga w zasadzie przesądza sprawę, a przecież Anglik stanie w Teksasie dopiero przed pierwszym z czterech potencjalnych meczboli. Zobaczymy, czy Sebastian Vettel zdoła się jeszcze wybronić, w Japonii przepadł bowiem z kretesem. Po kwalifikacyjnej (podwójnej) wpadce i kolizji z Maksem Verstappenem as Ferrari finiszował dopiero na szóstej pozycji, więc aby nie dopuścić do koronacji Hamiltona już w najbliższy weekend nie może do niego stracić więcej niż 8 punktów. – Wiem, jak wygląda sytuacja, ale czasami musimy zmierzyć się z niemożliwym – przekonuje Maurizio Arrivabene. Nie pytam, czy czujecie się uwiedzeni, ale może choć trochę przekonani? Nie?

W górę i w dół
Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy na ostatniej prostej walki o tytuły. Zdecydowanie za wcześnie, ale cóż, taka karma. Aktualna sytuacja do złudzenia przypomina tę sprzed roku, gdy po siedemnastu rundach Lewis Hamilton wyprzedzał Sebastiana Vettela o 66 punktów. Teraz Anglik ma oczko więcej, więc może spokojnie zacząć przyzwyczajać się do myśli, że wkrótce zostanie pięciokrotnym mistrzem świata. Myślę, że on to zresztą już od pewnego czasu czuje, mając świadomość, że trzyma w ręku wszystkie atuty – stoi za nim świetny zespół, może liczyć na swojego kolegę, no i dysponuje aktualnie najlepszym samochodem.

– Austin nam leży. Nie mogę doczekać się momentu, w którym uwolnię tam tę bestię [W09] podkreślił po wygranej na Suzuce pięciokrotny triumfator rundy w Teksasie. Można oczywiście marnować czas na matematyczne wyliczanki, snuć rozmaite scenariusze, powołując się na to, że w F1 wszystko jest możliwe, bo to przecież sporty motorowe, tylko po co?

Nie licząc zakończonego sukcesem Vettela wyścigu na Spa-Francorchamps, ekipa Ferrari po wakacjach kompletnie się pogubiła. Mercedes wręcz przeciwnie – srebrni wzięli się ostro do roboty, nie tylko przywożąc kolejne poprawki, ale pochylając się także nad optymalizacją pakietu. W Belgii co prawda jeszcze przegrali, lecz punkt zwrotny nastąpił na podwórku Ferrari, gdzie Hamilton bezlitośnie wykorzystał kontraktowe niesnaski w obozie czerwonych. Od Singapuru mistrzowie świata rozdawali już karty, dysponując przewagą, która przełożyła się na bardziej lub mniej oczywiste zwycięstwa Anglika.

Zdziwienie Hamiltona
– Od Spa wykonaliśmy duże postępy. Rozgryźliśmy, jak aerodynamika współgra z oponami, co sprawiło, że kierowcy zyskali większą pewność siebie. Dzięki temu zdystansowaliśmy konkurencję – podsumował Toto Wolff, wyjaśniając zwyżkę formy swojej stajni. Postępy mistrzów świata okazały się naprawdę imponujące, ponieważ w ostatnich rundach ich przewaga nad Ferrari w trybie kwalifikacyjnym sięgała 0,5 sekundy. W F1 to przepaść. – Do połowy sezonu byli bardzo mocni. Na Monzy nadal prezentowali się nieźle, lecz od Singapuru spuścili z tonu. Nie mam pojęcia, co się stało. Sebastian pewnie mógłby coś powiedzieć na ten temat – dodał Hamilton, zaskoczony zadyszką stajni z Maranello.

W Japonii srebrni czuli się tak pewni swego, że w Q2 Lewis i Valtteri skorzystali z miękkich opon (pomijając supermiękkie), co dawało im strategiczną przewagę, spotęgowaną jeszcze wpadką Ferrari. W wyścigu Hamilton z dziecinną łatwością sięgnął po szósty triumf w siedmiu ostatnich wyścigach. Valtteri Bottas musiał napocić się trochę więcej, aby zająć drugie miejsce.

– Pęcherze na lewej tylnej oponie nieco skomplikowały mi życie, ale cel został osiągnięty – podkreślał Fin, który w pewnym momencie naciskany przez Verstappena pojechał w szykanie na skróty, co w związku z brakiem reakcji ze strony sędziów, dało Holendrowi asumpt do ich krytyki w odniesieniu do decyzji związanych z jego jazdą.

Przestrzelili
Obóz Ferrari musiał na Suzuce tłumaczyć się z kolejnej porażki. – Dlaczego ciągle musimy o tym rozmawiać? To nie był błąd. Sebastian robił swoje, był po wewnętrznej, więc możemy co najwyżej uznać to za incydent wyścigowy. Faktem jest jednak, że nie udało nam się uwolnić całego potencjału – oznajmił Arrivabene, komentując niefortunne dla Vettela starcie z Verstappenem podczas wyścigu. Szef Ferrari miał pełną świadomość tego, że Niemiec nie powinien był nawet znaleźć się w tej sytuacji. Stało się inaczej w znaczniej mierze za sprawą kwalifikacyjnej indolencji ekipy, która wysłała swoich kierowców do walki o pozycje startowe na przejściowych oponach.

Był to, rzecz jasna, kolejny akt rozgrywającego się od kilku już miesięcy dramatu, a może bardziej festiwalu chaosu oraz mniejszych lub większych potknięć Scuderii i jej lidera. W zmiennych warunkach podejmowanie decyzji nigdy nie jest łatwe, ale jednocześnie jest coś znaczącego w tym, że tylko Ferrari postawiło na niewłaściwego konia. Sebastian zrozumiał to zanim wyjechał na tor, co pewnie wybiło go nieco z rytmu przygotowań.

Walka? Nie sądzę
Nie mówiąc już o tym, że wspólnie z „Icemanem” stracił okazję na przejechanie szybkiej rundy w najlepszych warunkach. Półtorej minuty po wykręceniu czasu (1.27,760) przez Hamiltona, gdy swoje szybkie kółko na slickach kończył Kimi Räikkönen, tor był już znacznie mniej przyczepny i Fin stracił 1,7 sekundy, pocieszając się czwartą lokatą. Vettel po dotknięciu tarki w Spoon i wyjeździe na pobocze nie mógł marzyć nawet o takim wyniku. Dziewiąty czas zmieniony po karze dla Estebana Ocona w ósmą pozycję startową roztaczał przed liderem Ferrari przygnębiającą perspektywę.

Nic dziwnego, że przepytywany po kwalifikacjach przez Davida Coultharda Verstappen stwierdził, że „nie sądzi, by toczyła się jeszcze jakaś walka o tytuł”. Początek wyścigu pokazał jednak, że Sebastian nie złożył jeszcze broni. Błyskawicznie rozprawił się z kierowcami Toro Rosso i Romainem Grosjeanem, a pod koniec pierwszego okrążenia wykorzystał potyczkę Räikkönena z Verstappenem, awansując przed „Icemana”, po czym pomknął na spotkanie Nemezis.

Nie opłaciło się
Vettel wiedział o karze dla Maksa za incydent z Kimim, rozładowana hybryda w RB14 z #33 i otwarte drzwi skłoniły go jednak do ataku. – Byłem szybszy, widziałem lukę, lecz on nie zostawił mi miejsca – argumentował kierowca Ferrari. No cóż, chcąc wyciąć taki numer jeżdżącemu na żyletkę Maksowi, trzeba wkalkulować ryzyko. Duże ryzyko. Verstappen nie miał obowiązku zjeżdżać Sebowi z drogi i tego nie zrobił, wyjaśniając później ze stoickim spokojem, że „w tym miejscu nie da się wyprzedzać”. To akurat nie jest prawda. Widzieliśmy bowiem w tym miejscu kilka manewrów wyprzedzania, nawet od zewnętrznej. Szkopuł w tym, że Holender zapomniał dodać słowa „mnie”. – Znamy Maksa, on nigdy nie zostawia nikomu nawet milimetra – podkreślił Christian Horner.

Sebastian znał stawkę. Chcąc jak najszybciej rzucić się w pogoń za Bottasem, postanowił zaryzykować. Ostatecznie nie opłaciło się. Koniec, kropka. Szóste miejsce i najszybsze okrążenie, które pozbawiło Hamiltona szóstego wielkiego szlema w karierze, stanowiło w tej sytuacji marne pocieszenie. Na papierze wszystko jest jeszcze możliwe, ale czy sam Seb w ogóle jeszcze w to wierzy?

Kryzys
Czy Ferrari, jak sugeruje Hamilton, poległo w wojnie psychologicznej, nie radząc sobie z presją związaną z walką o tytuły? Na szczegółowe analizy przyjdzie jeszcze czas, jasne jest jednak, że na chaos, w jakim pogrążyła się Scuderia, złożył się cały szereg czynników. Z pewnością – na co niedawno zwrócił uwagę Ross Brawn – jednym z najważniejszych był spowodowany niespodziewaną śmiercią Sergio Marchionne kryzys przywództwa, swoje zrobiły jednak również strategiczne i operacyjne mielizny, na które wpadała ekipa, błędy samego Vettela, brak wsparcia ze strony Räikkönena, na co od Monzy nałożyło się jeszcze zamieszanie spowodowane zakontraktowaniem Charles’a Leclerca. I – „last but not least” – przegrany z Mercedesem wyścig zbrojeń.

Z przewagi, którą Włosi dysponowali w połowie sezonu, zostało jedynie wspomnienie. Z jednej strony wpłynęły na to systematyczne postępy mistrzów świata, z drugiej fakt, że Włosi nie mieli żadnej odpowiedzi. Co się stało, przedłużyli sobie wakacje? Nic z tych rzeczy. Scuderia wprowadzała ulepszenia. Problem z tym, że one nie działały. Po przeprowadzonych przez Daniiła Kwiata w symulatorze testach porównawczych starego i nowego pakietu do lamusa trafiło tylne skrzydło i zawieszenie wprowadzone w Singapurze. Z przygotowanych w ostatnim czasie ulepszeń ocalało przednie skrzydło.

Najbardziej zastanawiająca była jednak utrata prędkości na prostych, czym Ferrari tak imponowało od początku sezonu. FIA ustami Charliego Whitinga zdementowała rewelacje, jakoby miało to związek z monitorującym pracę podwójnej baterii „magicznym sensorem” (po Montrealu sensor zniknął). Plotki wprawdzie nie ucichły, ale jednocześnie pojawiły się sugestie, że Włosi sami przykręcili silniki w obawie o ich wytrzymałość.

Przyciąganie
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że jeśli Verstappen zostanie kiedyś kierowcą Ferrari, włoscy kibice będą go uwielbiać. Na razie mają jednak za jego sprawą potężny ból głowy. W Japonii Holendrowi udało się bowiem zrujnować wyścig obu kierowców włoskiej stajni. Nie wiem, czy to powinno budzić szczególne zdziwienie, zważywszy na fakt, że wspomniana wyżej trójka nie po raz pierwszy wykazuje skłonności do przyciągania, a najbardziej spektakularnym tego przykładem był początek zeszłorocznego wyścigu w Singapurze.

Wróćmy jednak na Suzukę. Domyślam się, że trzecie miejsce 21-latka, mimo kary za kolizję z „Icemanem”, też nie wywołało w sercach kibiców Ferrari szczególnej euforii. Może kiedyś będzie inaczej, w Japonii wyczyny Maksa wzbudziły jednak co najwyżej ich irytację.

Na pierwszy ogień poszedł Räikkönen. W tym wypadku wina kierowcy Red Bulla była raczej bezdyskusyjna. Pojechał za szeroko, ściął szykanę, a wracając na tor wypchnął jadącego po zewnętrznej Fina. Na pierwszy rzut oka wszystko jasne. Nie dla Maksa, który dał upust swojej furii, komentując że „kara jest idiotyczna”, „następnym razem będzie wiedział, co zrobić”, a „Kimi mógł na niego zaczekać”.

Czerwony dywan
Racja, Räikkönen mógł poczekać! Co więcej, powinien był jeszcze rozłożyć czerwony dywan! Naprawdę cenię Maksa, bo jest znakomitym kierowcą, z papierami na mistrza świata, ale to był popis wyjątkowej arogancji. Szkoda, że ten utalentowany młodzian ciągle myli pewność siebie z butą, wykazując przy tym absolutny brak pokory.

Jeśli chodzi o starcie z Vettelem, sędziowie słusznie uznali, że był to wyścigowy incydent. Max nie musiał zdobywać się na żadne gesty pod adresem Niemca. Jechał dla siebie i dopiął swego, sięgając po trzecie miejsce. Odnoszę jednak wrażenie, że Verstappenowi zabrakło w tym wszystkim trochę wyścigowej inteligencji. Życie pisze różne scenariusze i choć nie podejrzewam Sebastiana o złośliwość, mogę sobie wyobrazić sytuację, w której Verstappen toczy z kimś batalię o tytuł, a na jego drodze staje Niemiec. Wtedy jego zaciekła obrona, może odbić mu się czkawką.

Małe zwycięstwo
Takich kontrowersji nie wzbudził Daniel Ricciardo, który zupełnie bezboleśnie przeszedł na Suzuce przez stawkę. W związku ze spadkiem mocy Australijczyk po raz piąty w siedmiu ostatnich kwalifikacjach nie wszedł do Q3 i startował z piętnastej pozycji. Następnego dnia gremliny przestały dawać o sobie znać i Dany mógł cieszyć kibiców pokazem wyprzedzania, na 13 okrążeniu meldując się w piątce.

Dzięki alternatywnej strategii (odrobinę pomógł mu także wyjazd samochodu bezpieczeństwa) mógł dłużej pozostać na torze i przeskoczyć strategicznie Räikkönena, któremu nie pomagał uszkodzony w starciu z drugim kierowcą Red Bulla samochód. Po sobotnich kłopotach czwarte miejsce Daniel pewnie wziąłby w ciemno, tym bardziej jednak szkoda, że nie rozpoczyna rywalizacji ze ścisłej czołówki. W grę mogło bowiem wchodzić podium, na którym ostatnio oglądano go w Monako. – Czwarte miejsce smakuje jak małe zwycięstwo. Podium byłoby jeszcze słodsze, ale nie mogę narzekać – podsumował z szerokim uśmiechem Ricciardo.

Zła F1
Kontrowersje na Suzuce nie ograniczały się do kolizji Verstappena z czerwonymi. Takich momentów było więcej. przykładowo z udziałem Kevina Magnussena i Leclerca. Na drugim okrążeniu Duńczyk poważnie podpadł przyszłemu kierowcy Ferrari, który usiłował go wyprzedzić na głównej prostej. Kevin w ostatniej chwili zjechał wprost pod koła Charles’a, powodując kolizję. Leclerc był wściekły i stwierdził, że „Magnussen jest i pozostanie głupi”. Sędziowie uznali jednak, że nic się nie stało, budząc swoja decyzją zdziwienie nie tylko 21-latka. Być może w głowie mieli jeszcze incydent z Rosji pomiędzy Vettelem i Hamiltonem. Sęk jednak w tym, że choć na pierwszy rzut oka sytuacje te były podobne, to jednak nie identyczne. Nie mówiąc już o tym, że miały zupełnie inny finał.

Tak łaskawi sędziowie nie okazali się dla Fernando Alonso, wywiezionemu na pierwszym okrążeniu w szykanie przez Lance’a Strolla (chwilę wcześniej Kanadyjczyk wyprzedził Hiszpana po zewnętrznej 130R!). Dwukrotny mistrz świata pojechał wobec tego na skróty i znalazł się przed kierowcą Williamsa, a ponieważ nie oddał mu pozycji, doczekał się kary. – Trudno mi zrozumieć decyzję sędziów, ale to pokazuje jak zła jest F1 – skwitował Alonso, który musi być już naprawdę zmęczony królową sportów motorowych.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here