Założenie przejściówek w idealnym momencie przypieczętowało triumf Hamiltona przed własną publicznością.

Niby na podium znowu ta sama trójka – w różnej konfiguracji po raz szósty w sezonie, ale właśnie dzięki takim wyścigom jak ten na Silverstone kibice odzyskują wiarę w Formułę 1.

Rola faworyta na własnych śmieciach z pewnością przyspiesza bicie serca głównego zainteresowanego i niesie ze sobą dodatkową porcję adrenaliny. Jednym tego rodzaju napięcie pomaga, innych wręcz paraliżuje. W przypadku Lewisa Hamiltona sprawdził się ten pierwszy scenariusz, choć nie wszystko poszło jak po maśle.

W piątek Anglik daleki był od zachwytu i przyznał, że czuł się „kompletnie zagubiony”, jeśli chodzi o ustawienia. Następnego dnia Lewis się odnalazł i uszczęśliwił swoich fanów zdobyciem pole position. Początek wyścigu z pewnością przyprawił ich jednak o gwałtowny skok ciśnienia. Hamilton (Rosberg zresztą także) został bowiem w blokach, spadając za Felipe Massę, a przez chwilę także za Valtteriego Bottasa. Błyskawiczne wejście pod pachę Fina w czwartym zakręcie pozwoliło jednak Lewisowi przesunąć się na drugie miejsce.

Potem równie szybko, od razu po zakończeniu neutralizacji, chciał zostawić w tyle Massę, lecz szarża w zakręcie Vale przyniosła odwrotny skutek. Lewis znowu spadł za Bottasa i przez kilkanaście kolejnych okrążeń oglądał pojedynek kierowców Williamsa. Następnie wykonał klasyczne podcięcie i przejął fotel lidera.

W końcówce wyścigu dodatkowe emocje zafundował wszystkim deszcz. Nico Rosberg poradził sobie kolejno z Bottasem i Massą, po czym zaczął zbliżać się do swojego kolegi, który w następstwie wirtualnego samochodu bezpieczeństwa zmagał się z zimnymi oponami, gubiąc cenne sekundy. Widząc zjeżdżającego do alei serwisowej Lewisa, Niemiec pomyślał, że znowu (jak w Monako) uśmiechnęło się do niego szczęście. – Byłem pewien, że to błąd – przyznał Rosberg.

Tym razem jednak się przeliczył. Decyzja Hamiltona okazała się strzałem w dziesiątkę, dzięki któremu Anglik sięgnął po swoje trzecie zwycięstwo w Grand Prix Wielkiej Brytanii. – Po raz pierwszy w karierze zaliczyłem pit stop w idealnym momencie. To nie był ani łut szczęścia, ani przebłysk geniuszu. Po prostu podjąłem słuszną decyzję – cieszył się na mecie Hamilton, który prowadząc w osiemnastym wyścigu z rzędu pobił 45-letni rekord Jackiego Stewarta.

Gdyby, gdyby, gdyby…
Czy Williams mógł w Wielkiej Brytanii pokonać Mercedesa? Owszem, w trybie warunkowym. Gdyby skorzystał ze świetnie znanej pewnej włoskiej ekipie filozofii „Felipe, Fernando… wróć, Valtteri jest od ciebie szybszy”, ewentualnie, gdyby Bottas uporał się ze starszym kolegą, a zespół udźwignął strategię, no i gdyby nie spadł deszcz. Dużo tego. Za dużo. Inna sprawa, czy brytyjski zespół zrobił wszystko, żeby przynajmniej spróbować wygrać ze Srebrnymi Strzałami. Niestety, nie. Ten wyścig z pewnością można i trzeba było rozegrać lepiej… Być może Williamsa trochę przerosła sytuacja, z którą musiał się zmierzyć.

Zacznijmy jednak od początku. Po kwalifikacjach Massa i Bottas przegrali z mistrzami świata, lecz na starcie obaj wyfrunęli do przodu. Brazylijczyk na prowadzenie, natomiast Fin na drugą pozycję, którą jednak Hamilton błyskawicznie mu odebrał. Po restarcie wyścigu (neutralizację zarządzono w związku z wydarzeniami na pierwszym kółku) Bottas odzyskał drugie miejsce, wykorzystując wycieczkę Lewisa na pobocze w zakręcie Vale.

I tu zaczął się problem. Fin mógł jechać szybciej, sęk jednak w tym, że Williams to nie Ferrari i kierowcom pozwolono na walkę, tracąc cenny czas i szansę na walkę o pierwsze miejsce. Przynajmniej w tym momencie. Bottas był pewien, że może wyprzedzić Massę. Kilka razy podjął próbę, lecz doświadczenie Brazylijczyka sprowadziło go na ziemię. Czy zmiana kolejności mogłaby dać Williamsowi zwycięstwo? Valtteri był wprawdzie szybszy od Felipe, ale do pierwszego pit stopu Hamiltona zyskałby najwyżej pięć, może sześć sekund.

Gdyby w końcówce nie spadł deszcz, przewaga ta mogłaby mieć znaczenie. Tyle tylko, że pogoda wtrąciła swoje pięć groszy, brutalnie dowodząc, że Williams nie lubi deszczu. W efekcie Massa i Bottas, bezradnie ślizgając się po mokrym torze, stracili kontakt z Hamiltonem i szybko padli ofiarą Nico Rosberga. W połączeniu ze zbyt ślamazarną strategią był to dla Williamsa gwóźdź do trumny z napisem „podium”. Z hukiem wbity zresztą nie tylko przez Mercedesa, ale również Sebastiana Vettela.

Znikąd
No właśnie, czterokrotny mistrz świata dosyć nieoczekiwanie wskoczył na podium. Po 33 kółkach Seb figurował na szóstej pozycji, tracąc aż 25 sekund do trzeciego w rankingu Bottasa. Przepaść. Kłopoty rywali z Williamsa i optymalny moment zjazdu po przejściówki wywindowały jednak Niemca na trzecie miejsce. – Bez deszczu nie byłoby tego podium – przyznał z rozbrajającą szczerością as Ferrari.

Znacznie mniej powodów do zadowolenia miał „Iceman”. W kwalifikacjach Kimi co prawda zdystansował Sebastiana (w Kanadzie pomogły mu w tym problemy techniczne kolegi), a podczas wyścigu długo jechał przed nim. Sytuacja uległa jednak zmianie, gdy na tor nadciągnęły czarne chmury. Räikkönen przegrał z Vettelem, a czarę goryczy przelała przedwczesna wizyta Fina po przejściówki, przed którą wykręcił jeszcze piruet na prostej startowej. Deszcz zintensyfikował się dopiero kilka okrążeń później i Kimi zdążył zedrzeć opony. W rezultacie musiał złożyć jeszcze jedną wizytę w alei serwisowej i ostatecznie zakończył występ na 8. miejscu.

Zaspali
Na słowa uznania zasłużył zespół Force India. Samochód w specyfikacji B pozwolił ekipie Vijaya Mallyai powiększyć konto o 8 punktów. Po raz kolejny ze znakomitej strony pokazał się Nico Hülkenberg. Do pierwszego serwisu Niemiec podróżował na piątej pozycji. Potem spadł o trzy lokaty, zabrakło mu także trochę szczęścia, jeśli chodzi o przesiadkę na przejściówki, aczkolwiek siódme miejsce i tak stanowi więcej niż przyzwoity wynik.

Sergio Pérez nieco pogubił się podczas czasówki i zabrakło go w czołowej dziesiątce. Na początku wyścigu Meksykanin ścigał się z Vettelem, po pit stopie utknął jednak za  Carlosem Sainzem. Przeciągające się dyskusje co do zjazdu po przejściówki sprawiły, że Pérez stracił szansę na coś więcej niż dziewiąta pozycja.

Kosztowny piruet
W obozie Red Bulla pierwsze skrzypce grał na Silverstone Daniił Kwiat, który coraz śmielej zaczyna deptać po piętach Daniela Ricciardo. W kwalifikacjach Rosjanin wywalczył siódmy wynik, przy okazji przyczyniając się do skreślenia najlepszego czasu swojego kolegi za przekroczenie limitu toru na zakręcie Copse.

Po starcie Kwiat pokazał plecy Vettelowi i pozostawał przed nim do pierwszej serii pit stopów. W końcówce miał Niemca na celowniku. Zespół za późno ściągnął go jednak do alei serwisowej po przejściówki, a na kółku zjazdowym Rosjanin zaliczył jeszcze piruet i to przesądziło sprawę. Ostatecznie Dan finiszował na szóstej pozycji.

Koniec końców Ricciardo mógł tylko pomarzyć o takim wyniku, a na jego rozczarowujący występ złożyły się: błąd w kwalifikacjach, kolizja z Romainem Grosjeanem (inicjująca reakcję łańcuchową, której ofiarami padli Maldonado, a także Alonso i Button) oraz awaria instalacji elektrycznej.

Najwyższy czas na pobudkę. W ostatnich trzech wyścigach cały dorobek Ricciardo zamknął się jednym punktem. Nic dziwnego, że słynny uśmiech Dana gdzieś przepadł.

Przygaszony entuzjazm
Początek weekendu był dla Scuderii Toro Rosso niezwykle obiecujący. Po piątkowych treningach Max Verstappen stwierdził nawet, że szybsze od STR10 są jedynie Mercedesy. W sobotę zaczęły się jednak schody. Kłopoty z silnikiem sprawiły, że Max nie wszedł do Q3. Szansa na rehabilitację w wyścigu przepadła chwilę po starcie. Kombinacja mocnego wiatru i zimnych opon sprawiła, że Verstappen stracił panowanie nad swoim autem i zakończył występ przed brytyjską publicznością lądowaniem na żwirowym poboczu. Carlos Sainz dotarł za półmetek. Miał szansę na punkty, gdy jego samochód odmówił posłuszeństwa.

Świętowanie? Nie ma powodu
Zmienna aura panująca na Silverstone i odrobina szczęścia pomogły Fernando Alonso otworzyć tegoroczne konto punktowe. I to pomimo tego, że po raz drugi z rzędu Hiszpan zaliczył kolizję na pierwszym okrążeniu. W zamieszaniu w trzecim zakręcie dwukrotny mistrz świata wpadł w poślizg próbując uniknąć zawodników Lotusa i wpakował się w bliźniacze auto Bogu ducha winnego Jensona Buttona, demolując nos swojego MP4-30 (Anglik zresztą pożegnał się z wyścigiem). Na jego szczęście zarządzono neutralizację, w związku z czym straty wynikające ze zjazdu do alei serwisowej nie były aż tak dotkliwe.

Pod koniec wyścigu as McLarena jako jeden z pierwszych postawił na przejściówki i choć na ostatnich rundach bardziej przypominały one slicki, Fernando zdobył jeden punkt. – Nie, nie jestem szczęśliwy. Mam nadzieję, że to pierwszy punkt z wielu. Nie pora na świętowanie. W końcu chcemy być mistrzami świata – kategorycznie stwierdził Alonso, kreśląc precyzyjne plany na przyszłość.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here