Nikogo chyba nie trzeba przekonywać, że Sebastian Vettel potrzebował tego zwycięstwa jak powietrza. Przed wakacjami Niemiec mógł nabrać wrażenia, że dysponuje sprzętem, którym z łatwością może dolecieć na Księżyc, ale ciągle go ktoś ubiega, bezczelnie grając mu na nosie. Tym kimś był oczywiście Lewis Hamilton, który urządził sobie prawdziwe żniwa. W Belgii – podczas Q3 – Lewis do spółki z deszczykiem również popsuli Sebastianowi nastrój, ale w niedzielę as Ferrari wziął na Angliku odwet i sięgnął po piąte tegoroczne zwycięstwo, zmniejszając swoją stratę w generalce do 17 punktów.

– Nie ulega wątpliwości, że Ferrari ma nad nami przewagę. Nie spisujemy się na miarę oczekiwań. Widać poważne deficyty. Lewis został połknięty na prostej. Brakowało nad trakcji, opony się przegrzewały. Nie widzę zbyt wielu plusów – wyliczał Toto Wolff, wyjaśniając przyczyny porażki. Zaczyna robić się naprawdę ciekawie!

Koniec karnawału
No cóż, jest faktem, że stajnia z Maranello wygrywa z Mercedesem technologiczny wyścig zbrojeń. Przynajmniej od Wielkiej Brytanii, gdzie Ferrari zademonstrowało poprawki aerodynamiczne SF71H, dorzucając je do wprowadzonej w Kanadzie drugiej ewolucji silnika. Owszem, Lewis wygrał kwalifikacje na Silverstone, ale bardziej dzięki swoim umiejętnościom, aniżeli zaletom Srebrnej Strzały. W wyścigu triumfował już Vettel, aczkolwiek mistrzowie świata zamiast skupić się na meritum, pomstowali na rzekomą „nieczystą grę” Ferrari.

W Niemczech nikt nie miał już wątpliwości, kto trzyma w ręku mocniejsze karty. Sęk w tym, że Mercedes dysponował dżokerem, który wykorzystując ukłony ze strony pogody, asystę skrzydłowego i prezent Sebastiana przesądził sprawę na swoją korzyść. Na Węgrzech będący największym sojusznikiem Anglika deszcz także pojawił się w kluczowym momencie weekendu i Hamilton ponownie mógł zademonstrować taniec radości.

W Belgii karnawał dobiegł końca, choć za sprawą deszczu w Q3 i jeszcze jednej odsłony „grande strategia” w wykonaniu Ferrari, Lewis znowu to zrobił Sebastianowi i sprzątnął mu sprzed nosa pole position. To jednak było wszystko, co zdołał mu wyrwać.

Dwa kroki
Niemiec był oczywiście mądrzejszy o doświadczenia z poprzedniego sezonu, kiedy Anglik okpił go po restarcie. Przede wszystkim dysponował jednak znacznie lepszym samochodem niż przed rokiem i na prostej Kemmel wystrzelił przed Srebrną Strzałę z #44. To był manewr na wagę zwycięstwa, ponieważ Hamilton w żaden sposób nie był w stanie na niego odpowiedzieć.

– Przemknął obok, jakby mnie tam w ogóle nie było – stwierdził Anglik, po czym dodał, że Ferrari „stosuje sztuczki” zapewniające im przewagę nad Srebrnymi Strzałami. Zapytany, czy sugeruje, że Włosi oszukują, wyjaśnił, iż „sztuczki to tylko słowo, za którym kryją się specjalne rozwiązania”.

Hamilton z pewnością czuje, że sytuacja zaczyna mu się wymykać spod kontroli. Stajnia Mercedesa wiązała duże nadzieje z trzecią ewolucją jednostki napędowej przygotowanej w Brixworth przez ludzi Andy’ego Cowella. Włoska stajnia najwyraźniej wyciągnęła jednak więcej ze swojej trójki i nie tylko utrzymała, ale wręcz zwiększyła przewagę nad mistrzami świata.

– Od pewnego czasu Ferrari nas wyprzedza. W dwóch wyścigach przed wakacjami to my lepiej wykorzystaliśmy karty, które otrzymaliśmy. Nie możemy jednak ciągle blefować. Sęk w tym, że za każdym razem, gdy robimy krok naprzód, oni wykonują dwa kroki – skwitował mistrz świata, mając na myśli przede wszystkim silnikową supremację Ferrari.

Będzie topnieć?
W kontekście wyścigu na legendarnym torze Monza nie może to budzić optymizmu w szeregach Mercedesa. Wprawdzie od początku ery hybrydowej w świątyni prędkości Srebrne Strzały niepodzielnie królowały, ale wszystko wskazuje na to, że w najbliższy weekend Scuderia stanie przed szansą na odniesienie pierwszego triumfu od 2010 roku i zwycięstwa Fernando Alonso. Być może nawet podwójnego, co ostatnio zdarzyło się 14 lat temu.

Włosi z każdej strony przygotowują grunt pod sukces na własnym podwórku. W lipcu zorganizowali dzień filmowy z udziałem Charles’a Leclerca, który za kierownicą SF71H (ze specjalnymi oponami) kręcił kilometry i zbierał dane. Biorąc to wszystko pod uwagę, Anglika czeka w jaskini lwa arcytrudne zadanie i jego 17-punktowa przewaga może mocno stopnieć.

Źle wyliczył
Wyścig w Belgii zaczął się od kraksy w La Source. Nico Hülkenberg rzadko popełnia tak poważne błędy – w Belgii zrobił to jednak bez pudła. Przestrzelone hamowanie i uderzenie w tył Alonso zainicjowało reakcję łańcuchową, w efekcie której McLaren prześliznął się po Sauberze, przelatując w okolicach głowy Leclerca. Rykoszetem oberwali jeszcze Daniel Ricciardo i Kimi Räikkönen, z tą różnicą, że nie wycofali się z wyścigu od razu.

Czy system halo uratował Leclerca? Nie wiem. Chętnie poczekam na szczegółowe analizy. Ważne, że w odczuciu najbardziej zainteresowanych, czyli Charles’a i Fernando, „dobrze było go mieć”. I już.

Pierwsze „pudło”
W Red Bullu przygasły już nieco emocje związane z sensacyjną decyzją Ricciardo, choć Helmutowi Marko pewnie jeszcze długo będzie się odbijało czkawką przekonanie, że Australijczyk będzie tańczył jak mu zagrają. Plusem tej sytuacji jest niewątpliwie to, iż zespół mocniej skupi się na Maksie Verstappenie, który w niedzielę wywalczył swoje pierwsze belgijskie podium. Do tej pory Holendrowi nie wiodło się na Spa-Francorchamps najlepiej. W 2017 roku zawiódł go samochód, rok wcześniej Max nabroił z kolei w pierwszym zakręcie.

Tym razem obyło się bez takich ekscesów, choć po mokrych kwalifikacjach 20-latek nie krył rozczarowania siódmą lokatą. Po starcie uniknął zamieszania, potem dobrał się do skóry Estebanowi Oconowi (szczególnej urody manewr, w rodzaju last minute na hamowaniu przed Les Combes) i Sergio Péreza, wskakując do trójki. Przez resztę wyścigu okrutnie się wynudził, najważniejsze jednak, że sięgając po najniższy stopień podium, zrewanżował się swoim kibicom za nieprawdopodobny doping. W rezultacie Verstappen wskoczył na piąte miejsce w klasyfikacji mistrzostw świata, wykorzystując fakt, że Ricciardo nie dotarł do mety.

Jeszcze rok, jeszcze dwa
Weekendu w Belgii po stronie sukcesów z pewnością nie zapisze czterokrotny triumfator ruletki w Ardenach, czyli Räikkönen. Koszmarne kwalifikacje, w których „Icemanowi” zabrakło paliwa na decydujące okrążenie w Q3 stanowiły zapewne przejaw tak ujmująco opiewanej przez Sebastiana Vettela „grande lavoro”. Co gorsza, był to dopiero początek jego zmartwień.

Kolejne nastąpiły po starcie. W pierwszym zakręcie Räikkönen padł ofiarą karambolu odpalonego przez Hülkenberga. Na kapciu jakoś dotarł do alei serwisowej, ale ze względu na uszkodzenia podłogi i tylnego skrzydła (kłopoty z DRS-em) po dziewięciu okrążeniach Kimi dał za wygraną, kończąc tym samym serię pięciu z rzędu wizyt na podium.

Poza torem interesy Fina idą lepiej. Wszystkie znaki na ziemi i niebie świadczą bowiem o tym, że Kimi pozostanie w Ferrari. Przynajmniej na jeszcze jeden sezon, w trakcie którego typowany na następcę „Icemana” Leclerc ma terminować w Haasie. Ogłoszenia tych rewelacji może nastąpić w trakcie weekendu w Parku Królewskim.

W Eau Rouge!
Räikkönenowi się nie powiodło, punkty zdobył za to jego rodak z Mercedesa. Startujący z siedemnastej pozycji po wymianie elementów jednostki napędowej Valtteri Bottas z niezwykłą determinacją rzucił się od odrabiania strat. Trzeba przyznać, że Fin popisowo rozprawił się w Brandonem Hartleyem, objeżdżając go w Eau Rouge! W ramach deseru dopadł różowe pantery i przeciął metę na czwartej pozycji, zbliżając się na dwa oczka do figurującego na trzeciej pozycji w generalce Räikkönena. Mało tego, dzięki niemu Mercedes okazał się w Belgii lepszy na punkty od Ferrari, powiększył bowiem swoją przewagę nad włoską ekipą do 15 oczek.

Lawrence z… Kanady
Koniec był już bliski, kiedy na białym koniu zjawił się Lawrence z Arabii, to znaczy z Kanady, ratując Force India przed likwidacją. Odrobinę sobie żartuję, ale jest faktem, że gdyby nie interwencja kanadyjskiego miliardera, przyszłość stajni z Silverstone mogłaby być przesądzona. Nad losem bankruta pochylały się także władze F1, w związku z czym udało się wypracować rozwiązania, dzięki którym zespół będzie mógł liczyć na finansową premię w oparciu o punkty zdobyte od nowego początku, czyli Belgii (nie wszystkim się to zresztą spodobało, szefowie Haasa stwierdzili, że oni nie mogli liczyć na preferencyjne traktowanie).

„Debiut” zespołu Racing Point Force India wypadł nad wyraz okazale. Po szalonych kwalifikacjach Ocon i Pérez stanęli na starcie jedynie za kandydatami do tytułu. Na pierwszym okrążeniu Francuz był nawet bliski przejęcia prowadzenia, ostatecznie zdjął jednak nogę z gazu i spadł na czwarte miejsce, za swojego meksykańskiego kolegę. W wyścigu obaj panowie musieli uznać wyższość Verstappena i Bottasa, co nie zmienia faktu, że piąta i szósta lokata dała im aż 18 punktów (w poprzednim wcieleniu zdobyli 59), a zatem najlepszy tegoroczny rezultat starej-nowej stajni.

Do zdobyczy Williamsa nie będę tego porównywał, bo nie ma do czego, ale różowe pantery zgarnęły na Spa-Francorchamps zaledwie jedne punkt mniej, niż od początku sezonu uzbierał zespół Sauber.

„Niewłaściwa struktura”
Piorunujący początek. Szkoda tylko, że w związku ze zmianami właścicielskimi z ekipą musiał rozstać się Bob Fernley, który przy nad wyraz skromnych środkach poprowadził Force India do wspaniałych sukcesów. Drugą ofiarą będzie Ocon, który musi zrobić miejsce dla szykującego się do przesiadki Lance’a Strolla.

Zdaniem Hamiltona problemy Estebana dowodzą „niewłaściwej struktury F1”. – Niektóre ekipy wybierają pieniądze, zamiast utalentowanych kierowców. Tak nie powinno się zdarzać! – skonstatował mistrz świata. – Brawo, Jasiu! – rzekłby pewnie kultowy Dąbczak vel Jerzy Dobrowolski. Tak to jednak działa! Nie od wczoraj. Tyle tylko, że skala była skromniejsza, a jeden ruch nie wywracał połowy szachownicy.

Kwestia czasu
Czy nam się to jednak podoba czy nie, właściciel ma prawo prowadzić biznes według własnej wizji. Szkopuł tkwi w tym, żeby w całym mechanizmie czegoś nie zepsuć. Ale to już problem Lawrence’a.

Mimo wszystko, o dalekosiężną przyszłość „pana regularnego” (w 33 startach dowoził punkty 26-krotnie) bym się nie martwił. Tak duży talent nie może zniknąć z Formuły 1. W przeciwieństwie do Péreza, Ocon nie stał jeszcze na podium, ale opierając się na jego dotychczasowych występach – nie tylko w F1 – myślę, że to tylko kwestia czasu. Co do Boba Fernleya, pewności nie mam. Pomyślmy. Czy gdzieś czai się ekipa, która będzie potrzebować sprawnego menedżera na trudne czasy?

Pościg Haasa
W rozgrywce o czwartą pozycję w klasyfikacji konstruktorów robi się coraz ciekawiej. Renault wyjechało ze Spa-Francorchamps z niczym. Jeśli nie liczyć tego co zarobił Hülkenberg za spowodowanie kolizji w pierwszym zakręcie, czyli cofnięcia o dziesięć pozycji na starcie wyścigu we Włoszech i trzech punktów karnych. Carlos Sainz po wymianie podzespołów silnika startował z P19 i w wyścigu nie zdołał przebić się do najlepszej dziesiątki, żeby wyrwać choćby jeden punkt.

Zdecydowanie lepiej poszło w Belgii ekipie Haasa. Romain Grosjean i Kevin Magnussen zdołali uniknąć zamieszania w pierwszym zakręcie. Francuz stracił wprawdzie pozycję na rzecz Verstappena, lecz o jej utrzymaniu i tak nie było mowy. Podobnie, jak o powstrzymaniu Bottasa. Siódme i ósme miejsce zapewniły jednak amerykańskiej stajni 10 punktów do kolekcji, które pozwoliły skrócić dystans dzielący ją od Renault do sześciu oczek. Haas jest na najlepszej drodze do przejęcia czwartej pozycji w generalce. Od Francji zdobyli aż o 31 punktów więcej niż chłopcy Cyrila Abiteboula. Czy pod Mediolanem Grosjean i Magnussen utrzymają ten pozytywny trend? Za amerykańską stajnią przemawia nie tylko znakomita jednostka napędowa Ferrari. Na jej korzyść grają także kłopoty Hülkenberga. Nie jest zatem wykluczone, że zespół prowadzony przez Gunthera Steinera będzie miał we Włoszech powody do świętowania.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here