Bez deszczu wyścigi na Hungaroringu bywają nudne jak flaki z olejem. Na szczęście w stawce mamy Kimiego Räikkönena, który ubarwił tegoroczną procesję w Dolinie Trzech Źródeł nie tylko niezłą jazdą, ale również ekspresyjnym komentarzem pod adresem Maksa Verstappena. Ach, ten Kimi! Bez niego Formuła 1 miałaby zdecydowanie mniej kolorytu. Walka o zwycięstwo zakończyła się już w pierwszym zakręcie, gdzie Lewis Hamilton pokazał Nico Rosbergowi miejsce w szeregu, po czym pomknął po swój piąty triumf pod Budapesztem, dający mu upragniony fotel lidera lidera mistrzostw świata. Po raz pierwszy w 2016 roku! Słyszycie ten głęboki oddech ulgi?

Dary losu
Przed startem sezonu Lewisowi pewnie nawet przez myśl nie przemknęło, że dopiero na półmetku zmagań przejmie prowadzenie w mistrzostwach świata. Nie spodziewał się zapewne również tego, że tak szybko zasypie 43-punktową przepaść dzielącą do Nico Rosberga, który początkowo kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa. Położenia Hamiltona nie poprawiła kolizja w Hiszpanii, za to podziałała na niego nadzwyczaj motywująco. Z kolejnych pięciu wyścigów mistrz świata wygrał aż cztery. Na Węgrzech dorzucił triumf numer pięć.

Wbrew pozorom to nie było łatwe zwycięstwo. Nie wszystko poszło zgodnie z planem, bo w decydującym momencie czasówki Anglikowi zabrakło szczęścia. Za sprawą stojącego bokiem Fernando Alonso mistrz świata musiał zdjąć nogę z gazu, tracąc okrążenie, które zapowiadało się na pole position. Jadący chwilę później Nico Rosberg na moment też odpuścił, ale ponieważ Hiszpan zdołał się pozbierać, Niemiec resztę okrążenia mógł pokonać na pełnych obrotach. I tak zrobił, wykorzystując kolejny w tym sezonie dar od losu.

Oryginalna mobilizacja
Za to w kluczowym momencie Hamilton nie zawiódł. Nie był to wprawdzie atomowy start. Co to, to nie. Tyle tylko, że Lewis hamował znacznie później niż Rosberg, przejmując tym samym pierwszą lokatę. Pozostała mu jeszcze tylko obrona przed Danielem Ricciardo, który po zewnętrznej pierwszego zakrętu objechał Nico i w drugim zakręcie planował atak na mistrza świata. Anglik zrobił jednak to, co do niego należało.

W drodze po zwycięstwo trzykrotny mistrz świata miał jednak pewne kłopoty z oponami, szczególnie z pierwszym kompletem miękkiej mieszanki. W związku z tym zespół „mobilizował” go do szybszej jazdy perspektywą wcześniejszego ściągnięcia na drugi pit stop Rosberga. Podziałało.

Pokłosie
Co prawda to Max Verstappen mówił po starcie, że „jedzie jak babcia”, ale Nico mógłby spokojnie wygłosić identyczne zdanie. Ba, miał ku temu lepsze powody! W końcu wzorcowo zmarnował okazję na zwycięstwo na torze, na którym wyprzedzanie jest równie łatwe, jak namówienie Räikkönena na publiczną spowiedź na temat szczegółów z jego życia prywatnego.

Wróćmy jednak do Rosberga. Prawdę mówiąc, pierwszy zakręt w jego wykonaniu wyglądał na kapitulację. Albo paraliż. Albo jedno i drugie. Nico przegrał bowiem nie tylko z Lewisem, ale również z Danielem, zachowując się trochę jak świeżo upieczony posiadacz prawa jazdy na ruchliwym skrzyżowaniu. Kompletnie zagubiony, nieporadny, oszołomiony tym, co dzieje się wokół niego. Co go tak obezwładniło? Oglądając kilkakrotnie powtórkę wydarzeń w pierwszym zakręcie myślę, że widzieliśmy prawdziwe pokłosie incydentu z Austrii.

Na szczęście Niemiec szybko się pozbierał, rewanżując się Danielowi Ricciardo w drugim zakręcie. Ale to było wszystko, na co było go stać. W kontekście mistrzostw świata pozostaje nam mieć nadzieję, że uraz ze Spielbergu okaże się przejściowy, bo w przeciwnym razie Lewis zafunduje wszystkim spektakl (przeważnie) jednego aktora.

To nie tak!
Ponieważ końca rządów Mercedesa nie widać, Red Bullowi i Ferrari pozostaje batalia o drugie miejsce w mistrzostwach świata konstruktorów. Węgry potwierdziły tendencję, widoczną od pewnego czasu – szala w tej rywalizacji powoli, aczkolwiek regularnie przechyla się na stronę stajni Christiana Hornera.

Daniel Ricciardo zmieścił się na najniższym stopniu podium, finiszując przed Sebastianem Vettelem, z kolei Maksowi Verstappenowi udało się utrzymać za plecami szarżującego Kimiego Räikkönena. W rezultacie przewaga stajni z Maranello na półmetku sezonu stopniała do jednego punktu. Jak tak dalej pójdzie, to ziści się scenariusz, o którym przed sezonem nie śniło się chyba absolutnie nikomu i Włosi będą musieli uznać wyższość Czerwonych Byków. Sprawa jest oczywiście daleka od rozstrzygnięć, aczkolwiek w Ferrari robi się coraz bardziej nerwowa atmosfera, wynikająca z braku spektakularnych sukcesów, na które tak liczono. Zwłaszcza, że kilka okazji na wygraną było.

Ból głowy
Na Węgrzech najlepsze wrażenia artystyczne z wyżej wspomnianej czwórki zostawił po sobie Räikkönen. Po nieudanej czasówce, Fin rozpoczynał wyścig z 14. pola. Nie trzeba chyba nikogo przekonywać, że na Hungaroringu nie jest to pozycja marzeń. Pomimo tej oczywistej przeciwności  „Iceman” wspiął się na szóstą pozycję, wykorzystując odwróconą strategię.

W przeciwieństwie do swoich głównych rywali, Räikkönen startował na miękkiej mieszance. Dzięki temu przejechał aż 29 okrążeń, pod koniec pierwszej zmiany zatrzymując jadącego na świeżutkich oponach z żółtym paskiem Verstappena. Na kolejne dwa przejazdy otrzymał supermiękką mieszankę, co pomogło mu znaleźć się za plecami Maksa.

Ale dogonić to jedno, a wyprzedzić co innego. Zwłaszcza na Hungaroringu, a do tego mając za przeciwnika tak sprytnie broniącego się kierowcę, jak Verstappen. Przed najlepszą okazją Kimi stanął na 57 okrążeniu. Przed drugim zakrętem zamarkował atak po wewnętrznej, po czym odbił na zewnętrzną. Zabrakło mu jednak kilku centymetrów, które kosztowały go lewą stronę przedniego skrzydła. Wściekły „Iceman” natychmiast posłał w eter soczystą wiązankę, zarzucając Verstappenowi dwukrotną zmianę kierunku jazdy. Sędziowie nie podzielili jednak tego poglądu, Räikkönenowi pozostało więc rozstrzygnięcie sprawy na torze. Chęci były, ale to nie wystarczyło i podobnie jak w Hiszpanii, jego wysiłki okazały się daremne. Tak czy siak, kibice byli wniebowzięci  jego popisami. Szczególnie ci postulujący wybór „Kimiego na prezydenta”. Wyobrażacie to sobie? Mnie już boli głowa…

Uśmiechnięty Fernando
Kończymy McLarenem. Stajnia z Woking miała na Węgrzech spore powody do zadowolenia – przynajmniej po stronie garażu Fernando Alonso. Hiszpan wywiózł z Hungaroringu sześć punktów za siódme miejsce i po raz pierwszy od Monako można było wyczytać radość na jego twarzy. Na krętej pętli pod Budapesztem zalety nadwozia MP4-31 zamaskowały niedostatki mocy silnika Hondy, dzięki czemu po raz pierwszy od dwóch lat obaj kierowcy McLarena weszli do Q3. Co więcej, w decydującym momencie czasówki Alonso wpłynął na ostateczne rozstrzygnięcia, zaliczając piruet przed nosem swojego starego kumpla z McLarena.

Na starcie wyścigu były dwukrotny mistrz świata ograł Carlosa Sainza, przesądzając losy hiszpańskiego pojedynku. Na odrabiającego straty Räikkönena nie miał jednak żadnej recepty i finiszował na siódmej pozycji, odrabiając dwa oczka do Scuderii Toro Rosso. Zdobycze McLarena na Węgrzech mogły być większe, ale Jenson Button dość szybko został pozbawiony złudzeń za sprawą kłopotów z hydrauliką.

Dzisiaj krótko, bo czas goni, a Grand Prix Niemiec za pasem.

2 KOMENTARZE

  1. Zgadzam się całkowicie , aczkolwiek Max bronił się nieprzepisowo… Cóż takie czasy.
    Kimi , fakt bez niego F1 byłaby nudna jak….
    KIMI FOR PRESIDENT -))) !

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here