Singapur przyniósł szokującą klęskę mistrzów świata i wspaniały sukces Sebastiana Vettela, który nie miał sobie równych w nocnych igraszkach na Marina Bay. Po raz czwarty w karierze. Ekspert, czy jak?

Najwyżej dziewiątka

Runda na ulicach Miasta Lwa potwierdziła starą prawdę – w F1 nikt nie ma patentu na wygraną i czasami nawet faworyci muszą przełknąć gorycz porażki. Tym boleśniejszą, że Lewis Hamilton przymierzał się w Singapurze do wyrównania dwóch osiągnięć swojego wielkiego idola – Ayrtona Senny. Ambitne plany mistrza świata spaliły jednak na panewce, gdyż Srebrne Strzały na ulicach Singapuru zagubiły swoją niesamowitą szybkość. Pierwsze niepokojące symptomy pojawiły się w piątek, ale wtedy wszyscy jeszcze sądzili, że Mercedes ukrywa swoje prawdziwe karty. Bomba wybuchała w sobotę, kiedy okazało się, że mistrzowie świata zamiast asa kryją w rękawie co najwyżej dziewiątkę.

Czasówka na Marina Bay przerwała serię sukcesów ekipy z Brackley. Lewis Hamilton, który od początku sezonu aż jedenaście razy startował z pole position, tym razem musiał się pocieszyć piątą lokatą. Jedno miejsce niżej wylądował Nico Rosberg. Pomijając już pozycje obu panów, tak naprawdę w osłupienie wprawiły wszystkich rozmiary ich klęski. Strata do Sebastiana Vettela w przypadku Lewisa wyniosła bowiem aż 1,415 sekundy, a Nico 1,530. Wyrównanie należącego do Senny rekordu ośmiu pole position z rzędu Anglik mógł sobie wybić z głowy.

Stracił moc

Skąd taka przepaść? Tego rodzaju problemy zwykle są wielowymiarowe i ekipie Mercedesa nie udało się jednoznacznie wyjaśnić tej zagadki. Przynajmniej na razie. Krąg podejrzeń obejmuje układ pętli, kastrujący główne atuty maszyny Mercedesa, charakterystykę supermiękkich opon Pirelli i wykorzystanie ich potencjału przez W06, wysokie temperatury oraz kiepskie ustawienia. Swoje zapewne zrobiły również korekty dotyczące minimalnych ciśnień. W rezultacie w ciasnych, w większości kwadratowych zakrętach singapurskiego toru Srebrna Strzała sprawiła wrażenie ociężałej. Na usta ciśnie się pytanie, czy zadyszka ma charakter jednorazowy, czy to może coś poważniejszego? Nie będę zdziwiony, jeśli w Japonii sytuacja wróci do normy.

Powróćmy jednak na Marina Bay. W niedzielę Hamilton potrzebował cudu, żeby w 161. starcie sięgnąć po 41. zwycięstwo, zrównujące go w tabeli wszech czasów z Senną. Tyle tylko, że cud nie nastąpił. Mało tego, Lewisowi nie było dane dotrzeć do flagi w szachownicę. – Chłopaki, straciłem moc! – meldował Anglik jeszcze przed połową dystansu. Zajmował wtedy czwartą pozycję, ale szybko spadał w klasyfikacji. Próby reanimacji Mercedesa spełzły na niczym i po raz pierwszy od wyścigu w Belgii w 2014 roku mistrz świata musiał złożyć broń. Jak się okazało, za awarię odpowiadał metalowy zacisk, którego pęknięcie wywołało gwałtowny spadek ciśnienia doładowania, a co za tym idzie mocy.

Problemy Hamiltona wykorzystał Nico Rosberg. Niemiec zajął czwartą pozycję, zmniejszając tym samym swoją stratę do Anglika w generalce. Sześć wyścigów przed końcem zmagań wynosi ona 41 punktów, więc Nico i tak ma o czym myśleć, zwłaszcza, że na plecach coraz wyraźniej czuje oddech Vettela.

Tylko bez całusów

Tak, to był weekend  czterokrotnego mistrza świata. Niewątpliwie najlepszy od czasu jego przejścia do Ferrari i jeden z najwspanialszych w karierze. Nie od dziś wiadomo, że Vettel na ulicznej pętli w Singapurze czuje się znakomicie, ale chyba nikt nie podejrzewał, że odegra pierwszoplanową rolę. I to w tak dominującym stylu.

Swój popis Seb rozpoczął od czasówki. Do zdobycia pole position wystarczył mu pierwszy przejazd, ale on przejechał jeszcze drugie, nokautujące kółko. Warto w tym miejscu podkreślić, że złożenie idealnego okrążenia na Marina Bay graniczy z cudem. Pętla jest długa, a najwięcej pracy kierowcy mają w ostatnim sektorze, składającym się z całej serii zakrętów. Vettelowi udało się tymczasem przejechać świetne kółko, dające mu aż pół sekundy przewagi nad drugim w rankingu Danielem Ricciardo. – Mieliśmy atak serca, licząc na to, że nie będzie romansował ze ścianą, całując ją – komentował wyczyny swojego asa Maurizio Arrivabene.

Nazajutrz Vettel nie zasypiał gruszek w popiele. Początkowo narzucił szaleńcze tempo, ale szybko okazało się, że w warunkach wyścigowych Red Bull lepiej obchodzi się z supermiękką mieszanką i Ricciardo odrabia straty. Potencjalne zagrożenie za strony Australijczyka zniknęło wraz z neutralizacją. Na drugim komplecie supermiękkich opon Niemiec zmienił taktykę. Długo pilnował pleców, dopiero później przyspieszył, bez trudu zwiększając swoją przewagę nad Danielem. Tym razem jego szarżę przerwał spacerujący po torze kibic, którego pojawienie się zaowocowało drugą serią pit stopów.

W tym momencie losy wyścigu były w zasadzie przesądzone. Pod koniec Vettel i Ricciardo stoczyli jeszcze pojedynek na najszybsze okrążenia. Ostatnie słowo w tej kwestii należało do Daniela, ale Sebastian miał już w kieszeni trzecią wygraną w sezonie. Najbardziej zresztą przekonującą. – Gdyby przytrafiło się nam więcej takich weekendów, moglibyśmy pokusić się o złapanie Mercedesa. Pełen atak! Może zdołamy niemożliwe uczynić możliwym – zauważył rozochocony Seb, który po 42. zwycięstwie w karierze samodzielnie objął trzecią pozycję w rankingu wszech czasów, za Michaelem Schumacherem (91) i Alainem Prostem (51).

Trzeci na liście

Sebastiana Vettela można lubić lub nie. Jasne, że za jego sukcesami stał geniusz Adriana Neweya, „dmuchane” gadżety, profesjonalizm (w latach największych triumfów) Red Bulla i świetne silniki Renault (w czasach przed hybrydami), mam jednak wrażenie, że on też maczał w tym palce. I czy się to komuś podoba, czy nie, za jakiś czas jego nazwisko będzie się przewijać w kontekście najlepszych kierowców w dziejach F1.

Po sukcesie w Singapurze czterokrotny mistrz świata awansował na trzecie miejsce wszech czasów pod względem zwycięstw. Przed nim znajdują się już tylko Schumacher i Prost. Pewnie, że porównywanie kierowców, zwłaszcza z różnych epok, na podstawie gołych liczb, nie oddających pełnego kontekstu, mija się z celem. To tylko liczby. Nikt rozsądny tego nie robi. Z drugiej jednak strony, trudno lekceważyć dorobek liczącego sobie zaledwie 28 lat Vettela. Przed nim jeszcze długa kariera. Czy równie owocna, jak w czasach Red Bulla? Trudno powiedzieć, ale nawet jeśli Sebowi nie uda się już zdobyć żadnego tytułu, miejsce w historii ma już zaklepane.

Mimo kłopotów, podium

Na podium w Singapurze zmieścił się także Kimi Räikkönen, który po wszystkim miał jednak mieszane uczucia. – Cieszę się z trzeciej pozycji, bo sprawy nie szły jak po sznurku. Samochód źle się prowadził – podkreślał „Iceman”. – W wyścigu nie miałem szans powalczyć z Sebem i Danielem. Początkowo dotrzymywałem im kroku, kiedy jednak moje opony przestały trzymać, po prostu zniknęli – dodawał Fin, dla którego było to dopiero drugie podium w 2015 roku.

Bez butów

Pozostańmy jeszcze przez chwilę przy Ferrari. Maurizio Arrivabene napytał sobie biedy. A wszystko przez nieodpowiedzialne deklaracje wygłoszone przed sezonem. Wtedy jednak cztery zwycięstwa wydawały mu się pewnie równie realne jak Grand Prix na Księżycu. A tu masz! Vettel właśnie ustrzelił trzecią wygraną, a do końca zmagań pozostaje jeszcze sześć wyścigów. Jeśli Seb lub Kimi wygrają coś jeszcze, to przed ich szefem jogging po wzgórzach Maranello. Zgodnie z umową, na bosaka.

Wreszcie!

Singapur przyniósł z niecierpliwością wyczekiwany i – co tu dużo gadać – potrzebny ekipie Red Bulla sukces. Miło było znowu zobaczyć promieniejącego Daniela Ricciardo. Na ten weekend zespół byłych mistrzów świat czekał z wypiekami na twarzach. I nie zawiódł się. Na Marina Bay zaletami podwozia RB11 udało się zrekompensować deficyt mocy silników Renault, dzięki czemu Australijczyk mógł napędzić stracha Vettelowi i Ferrari.

W kwalifikacjach Daniel sięgnął po drugi czas, ale nic więcej nie dało się zrobić. Vettel był zwyczajne na innej planecie. W wyścigu pakiet Red Bulla spisywał się jednak znakomicie i Ricciardo posiadał przewagę w kwestii zarządzania supermiękką mieszanką, co uwidoczniło się przed pierwszą serią pit stopów, kiedy redukował straty do Vettela.

Plany strategicznego ogrania asa Ferrari storpedowała jednak neutralizacja. – Szczęściarz, co? – komentował na gorąco pierwszą neutralizację, a na mecie dodawał: – Myślę, że zrobiłem dzisiaj wszystko, co było w mojej mocy. Seb trochę eksperymentował. Gdyby nie samochód bezpieczeństwa, być może mógłbym podciąć jego strategię. Szybko jednak wyciągnął wnioski z tej lekcji i drugą zmianę rozpoczął wolno, a dopiero później podkręcił tempo – komplementował swojego byłego zespołowego kolegę.

Australijczyk nie wyglądał na szczególnie zmartwionego takim obrotem sprawy. Drugie miejsce i tak wyzwoliło eksplozję bieli w jego ustach, pozwalając mu chociaż na chwilę zapomnieć o dotychczasowych upokorzeniach. Ich skalę najlepiej ilustruje to, że do Singapuru Dan tylko raz stał na podium – po zajęciu trzeciej pozycji na Węgrzech. Skromnie, jak na kogoś, kto w 2014 roku był jedynym zwycięzcą spoza obozu Mercedesa, pełniąc jednocześnie rolę kata czterokrotnego mistrza świata.

Daniił Kwiat także zdobył punkty w nocnym wyścigu. Mimo to Rosjanin daleki był od zachwytu. Ale trudno dziwić się jego frustracji. Po najlepszej czasówce w karierze Kwiat startował z P4 i na tej pozycji jechał po pierwszego pit stopu. Szczęście mu jednak nie sprzyjało, ponieważ oba pit stopy zaliczył tuż przed neutralizacjami, co wiązało się z większymi stratami czasowymi. W rezultacie Daniił spadł za oba Mercedesy. Później przegrał jeszcze z Bottasem i na mecie zameldował się na szóstej pozycji.

Krok naprzód

W obozie Williamsa nikt po weekendzie w Singapurze nie spodziewał się cudów, Brytyjczycy liczyli jednak na jakieś punkty. Ambitnie, zważywszy na to, że do tej pory wolne tory stanowiły piętę achillesową FW37. No i cóż? Najkrócej rzecz ujmując, rewolucji nie było, ale coś drgnęło.

Valtteri Bottas przy odrobinie szczęścia finiszował na piątej pozycji, powiększając konto swoje i zespołu o 10 oczek. Szansę na punkty miał również Felipe Massa, ale od niego los się odwrócił. Brazylijczyk najpierw bowiem padł ofiarą Nico Hülkenberga (zderzenie po wizycie Massy w alei serwisowej), po kolizji z którym musiał wrócić do boksu, bo z jego prawego tylnego koła wolno schodziło powietrze, a wreszcie pożegnał się z wyścigiem z powodu niedomagającej skrzyni biegów (pod koniec wyścigu problemy z redukcją miał także Bottas). – Idealnie nie jest, wykonaliśmy jednak krok naprzód. Teraz wiemy lepiej, jak radzić sobie z samochodem na tego typu torach – podsumował odpowiedzialny za osiągi Rob Smedley.

Zły pomysł

Przejdźmy do Force India. Z dobrej strony raz jeszcze pokazał się Sergio Pérez. Meksykanin po raz trzeci z rzędu zdobył punkty dla stajni z Silverstone, finiszując na siódmej pozycji. Łatwo nie było. W końcówce, jadąc na zużytych oponach, Sergio musiał bronić się przed korzystającymi z supermiękkiej mieszanki kierowcami Scuderii Toro Rosso, mimowolnie przyczyniając się do niesubordynacji Maksa Verstappena.

Z pustymi rękoma Singapur opuścił Hülkenberg, zresztą na własne życzenie. Próba pokonania trzeciego zakrętu wspólnie z Felipe Massą, który właśnie opuścił aleję serwisową, okazała się kiepskim pomysłem. Samochód Niemca został podbity na prawym przednim kole Williamsa i wylądował w barierach, powodując pierwszą tego dnia neutralizację. Za ten manewr „Hulka” czekają jeszcze konsekwencje w Japonii, gdzie straci trzy pozycje w stosunku do miejsca wywalczonego w czasówce.

Młody, gniewny

Max Verstappen. Dwie sprawy. Pierwsza: młody Holender znowu pokazał, że posiada potencjał na miarę jednej z największych gwiazd F1. Z powodu kłopotów z samochodem nie ruszył na kółko rozgrzewkowe i startował z alei serwisowej, z okrążeniem straty. Jasne, że dopisało mu szczęście w postaci samochodu bezpieczeństwa, dzięki któremu wrócił z niebytu i w końcówce miał okazję ścigać się o punkty. Jak zwykle popisał się też kilkoma znakomitymi manewrami wyprzedzania. Wielkie brawa!

Ale jest też druga strona medalu. Pod koniec wyścigu zespół wydał Verstappenowi polecenie przepuszczenia Carlosa Sainza, który liczył na to, że zdoła wyprzedzić jadącego przed nimi Péreza. Max jednak zaprotestował i finiszował przed Hiszpanem, tłumacząc później, że nie widział powodów, aby puszczać kolegę przed siebie. Co więcej, zyskał jeszcze wsparcie Franza Tosta, który stwierdził, że Sainz nie był wystarczająco szybki.

W zasadzie wszystko się zgadza. Pytanie, komu służą tego rodzaju szopki? Nie ma wątpliwości, że Verstappen jest piekielnie utalentowany, bardzo szybki i już posiada niesamowite umiejętności, ale trochę pokory jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Jak tak dalej pójdzie, to istnieje ryzyko, że jego ego nie zmieści się w kokpicie. Zwłaszcza, że – jak sam pośrednio przyznaje – nie siedzi w nim sam, tylko ze swoim apodyktycznym ojcem, trzymającym go za pewną część ciała. Tak, to musi boleć, nic dziwnego, że jego „nie” miało tak histeryczny wydźwięk.

Ciszej nad trumną

Nie jest to może najszczęśliwsze określenie, ale koszmar McLarena trwa w najlepsze. Na ulicznej pętli w Singapurze zarówno Fernando Alonso, jak i Jenson Button mogli pokusić się o skromne punkty. Ich wysiłki poszły jednak na marne, ponieważ oba samochody (a konkretnie ich skrzynie biegów) nie przetrwały trudów nocnego wyścigu. Są jacyś zaskoczeni?

Ja, prawdę mówiąc, jestem ciekaw, kolejnego weekendu. Co Honda wymyśli, żeby uniknąć blamażu na własnym podwórku? Może jakiś sabotaż związany z przewózką sprzętu z Singapuru? Nie, to raczej nie przejdzie. Jakieś inne pomysły? Tajfun albo tsunami! Sęk w tym, że pogoda nie zamierza przykładać do tego ręki. To może przynajmniej jakaś burza… chociażby mózgów? Biednemu zawsze wiatr w oczy wieje. Jak nic komuś przyjdzie położyć głowę. Mam tylko nadzieję, że wybór nie padnie na Yasuhisę Araiego, bo drugiego tak lojalnego pracownika ze świecą szukać.

Kamień z serca

Kamień spadł mi z serca. Serio. No ale sami powiedzcie, czy to nie ulga, że Pastor Maldonado zostaje z Lotusem (przejętym przez Renault) na kolejny sezon w F1? To byłaby strata. Wyobraźcie sobie, że moglibyśmy stracić komentarze w stylu tego, o który ostatnio pokusił się Jenson Button: „Powinienem był wiedzieć, że on jest psychiczny”.

Jak się jednak nad tym wszystkim głębiej zastanowić, to moje obawy były kompletnie nieuzasadnione. PDVSA wie, co robi. W końcu kto przy zdrowych zmysłach rezygnuje z kury znoszącej złote jaja? I to za jakieś marne 50 milionów dolarów rocznie. Bo Pastor jest taką kurą. Jak nikt bowiem inny gwarantuje czas antenowy w sporcie o globalnym zasięgu. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby okazało się, że ma to wpisane w kontrakcie.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here