Robert przyciągnął do WRC wielu nowych kibiców. Część z nich niekoniecznie zostanie przy rajdach, jeśli ich idol wybierze inną przyszłość w kolejnych sezonach…

Gdyby promotorem WRC był bystrzak z głową do interesów pokroju Berniego Ecclestone’a, to Robert Kubica nie musiałby uciekać się do aż tylu aluzji odnośnie swojej sytuacji i przyszłości. Jego przekaz jest jasny i nie trzeba tu być geniuszem marketingu: albo porządny program startów z właściwym zapleczem (czytaj: ekipa fabryczna lub ewentualnie, w ostateczności środki umożliwiające optymalne przygotowanie prywatnego auta oraz realizację programu testów), albo pożegnanie z regularnymi startami w WRC. To jasne, że druga opcja wcale go nie urządza: szkoda włożonej w rajdy pracy i przede wszystkim tempa, które przynosi oesowe zwycięstwa w prywatnym samochodzie przygotowywanym i obsługiwanym przez garstkę zapaleńców.

Nie tylko z polskiej perspektywy Robert wniósł do WRC ogromny potencjał marketingowy, budząc zainteresowanie wielu ludzi spoza hermetycznej grupy kibiców, rozczarowanych postępującym kryzysem w rajdowym czempionacie. Świeża twarz z nieprzeciętnymi umiejętnościami i charakterem przyczyniła się do poprawy krajobrazu w mistrzostwach, w których jeszcze niedawno mieliśmy zaledwie dwa fabryczne zespoły i coraz więcej kierowców z budżetem zamiast talentu. Ostatnia dekada z hakiem upłynęła pod znakiem dominacji najpierw Sébastiena Loeba i Citroena, teraz jego imiennika Ogiera i Volkswagena. Powiedzmy wprost: bywa nudno i przewidywalnie, potrzebna jest świeżość.

Człowiek o takiej historii i podejściu do sportu – zero gwiazdorstwa, twardo stąpający po ziemi, potrafiący wypowiadać się szczerze, bez ogródek i z humorem – powinien od razu wzbudzić zainteresowanie ludzi, którym w teorii ma zależeć na promocji dyscypliny. Ktoś, kto przezwyciężył osobisty dramat i rzucił się na najgłębszą dostępną wodę, niczego sobie nie robiąc z ograniczeń, które skazują go na prowadzenie rajdówki WRC praktycznie jedną ręką, jest dla marketingowców kurą znoszącą złote jajka.

Do tego okazuje się, że potrafi jechać tempem ścisłej światowej czołówki: nie tylko na asfalcie, teraz także na szutrze. Większość przygód to w tym roku efekt takiego, a nie innego przygotowania i obsługi samochodu – co oczywiście bierze się z naturalnych ograniczeń małej prywatnej ekipy, próbującej podgryzać rajdowe potęgi. Same ambicje, serce i wola walki każdego członka zespołu nie wystarczają, by przeskoczyć wielomilionową barierę możliwości i doświadczenia, jakie dzielą taki zespół od fabrycznych potentatów. Bez testów i z duszą na ramieniu, bo każda poważniejsza awaria czy wypadek mocno trzepną po kieszeni, on i tak potrafi walczyć z najlepszymi.

To jasne, że nie chce robić tego za wszelką cenę. Gdy co kilka odcinków pojawiają się kolejne problemy, każdy może stracić animusz i poczuć rezygnację. Przed startem w Hiszpanii Robert zapowiedział zmiany w swojej karierze i programie startów nie dlatego, że chciałby je wprowadzić, tylko dlatego, że dalej nie chce gonić za własnym ogonem, próbując jednocześnie budować zespół i szybko jeździć samochodem.

W ślad za tymi słowami miało pójść tempo na hiszpańskich odcinkach: solidny szuter i jeszcze lepszy asfalt. Wiemy już, że ta część planu nie wypali, znów za sprawą plejady różnych problemów, trapiących go przez cały ten sezon. To nie znaczy, że tempa nie było. Wręcz przeciwnie: dwa zwycięstwa na „prawdziwych” szutrowych odcinkach i czołowe czasy na asfalcie – gdzie z powodu odległej pozycji startowej jechał po zabrudzonej, śliskiej nawierzchni i mimo to ulegał tylko mistrzom świata.

Optymalne rozwiązanie jest tylko jedno: sytuacja, w której Robert nie ma na głowie niczego innego poza podstawowym zadaniem kierowcy. Teraz jest do tego cholernie daleko, bo na jego głowie spoczywa praktycznie całe prowadzenie zespołu. To, czy byłby w stanie odciąć się całkowicie od wszystkiego i skupić tylko na jeździe, jest osobną sprawą. Znając jego perfekcjonizm, pewnie by tak nie było, ale nie może być tak, że to on i tylko on jest niezbędnym i niezastąpionym składnikiem w każdym aspekcie działania zespołu. Doba ma 24 godziny, w ten sposób to nigdy nie będzie działało.

Przekaz dla promotora, dla zespołów, sponsorów i wszystkich związanych z mistrzostwami świata jest jasny: albo konkretny program, albo Robert skorzysta z jednej z licznych opcji, które od lat składają mu ekipy i organizatorzy z innych serii. Nie będzie to jego pierwszy i optymalny wybór, ale czasami nie ma sensu bić głową w mur, tylko pojeździć tam, gdzie miałby więcej spokoju. W serii mniej wymagającej, ale być może w ostatecznym rozrachunku dającej większą frajdę z jazdy.

Czy ten przekaz od kierowcy jest uzasadniony? Absolutnie tak. Szybkość jest niepodważalna, a obecnie większość przygód ma swoje korzenie w zapleczu. Nikt, kto nie nadaje się do walki na najwyższym szczeblu mistrzostw świata, nie wygrywa odcinków prywatnym samochodem, mając niespełna dwuletnie doświadczenie za kierownicą rajdówki WRC i minimalną ilość testów.

Wypowiedzi Roberta to pokerowe zagrywki, skierowane do określonych osób w rajdowym światku. Niestety dla niego może się okazać, że usiadł do stołu z ludźmi, którzy mają bardzo wąskie pole widzenia i nie dostrzegają tego, co ten człowiek przyniósł do WRC. Nie mam tu na myśli tylko kibiców znad Wisły (chociaż statystyki odwiedzeń strony, profilu na FB czy kanału na YT pokazują, kto „rządzi” w cyberprzestrzeni) – wyczyny Roberta przykuwają uwagę wszystkich rajdowych fanów. Zarówno wygrane odcinki, jak i wpadki – tak czy inaczej, jest o nim głośno i jest bardzo wyrazistą postacią.

W jego arsenale po prostu brakuje amunicji: nie dość, że zmaga się ze swoimi ograniczeniami, o których tak niechętnie mówi i nie chce wspominać o nich w kontekście potencjalnych „wymówek”, to jeszcze sprzęt ma z półki przynajmniej o dwie niższej niż absolutna czołówka. Co nie przeszkadza mu w wygrywaniu odcinków. Skoro nie ma amunicji, to trzeba zmienić taktykę i albo ją zdobyć, albo przenieść się na inne pole bitwy. Tam, gdzie łatwiej mu będzie o równe warunki do rywalizacji.

Słowa o zmianach, o nowych wyzwaniach, o powrocie tam, gdzie ma silniejszą pozycję, nawet bezpośrednie wzmianki o tym, że gdyby miał milion więcej, to mógłby pozwolić sobie na auto testowe i lepsze przygotowanie do startów – to jednak nie znaczy, że Robert chce odejść gdzie indziej. On chce wypracować sobie sytuację, która pozwoli mu walczyć na równi z samą czołówką. Widać, że nawet nie potrzebuje dokładnie tego samego, czym dysponuje Ogier czy Latvala: skoro nawiązuje walkę tym, co ma teraz, to do pełni szczęścia może wystarczyłby „tylko” pakiet, który zbyt daleko nie odbiega od ich zaplecza. Gdyby przy tym stole siedział Bernie, to taki pakiet szybko by się znalazł.

Inna sprawa, że taka strategia może nie byłaby potrzebna, gdyby choć raz udało się przełożyć tę prędkość na otwierający oczy niedowiarkom wynik. Rok temu wystarczyłoby czwarte miejsce we Francji, stracone na ostatnim odcinku podczas obrony przed Danim Sordo. W tym sezonie świetne wyniki uciekają nie tyle przez błędy za kierownicą, ile przez niedociągnięcia szeroko rozumianego pakietu. Warto, żeby ktoś to dostrzegł i stworzył szansę, na którą ten kierowca zasługuje. Robert sam się już z tego śmieje, z rezygnacją – to jasne, że coś musi się zmienić, bo on nie chce marnować talentu, czasu i pracy na starty na pół gwizdka. Ale czy ktoś wyciągnie rękę? Czy ktoś zrozumie, ile ten człowiek wnosi i może jeszcze wnieść do WRC?

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here