USA raczej nie kojarzą się z Formułą 1, ale więcej wyścigów zaliczanych do mistrzostw świata rozegrano tylko we Włoszech i Wielkiej Brytanii.

Dla niektórych kibiców może to być zaskakująca informacja, ale w klasyfikacji państw pod względem liczby wyścigów zaliczanych do klasyfikacji mistrzostw świata, USA zajmuje zaszczytne miejsce na podium. W niedzielę odbędzie się 63. wyścig o punkty na terenie Stanów Zjednoczonych, a w tym zestawieniu wyżej są tylko Wielka Brytania (63 wyścigi o Grand Prix tego kraju plus trzy edycje GP Europy na Brands Hatch i Donington Park: łącznie 66 GP w Zjednoczonym Królestwie) i Włochy (63 wyścigi o GP Włoch, 26 o GP San Marino i jeden o GP Pescary: łącznie aż 90 GP w Italii). Zapraszam na krótką podróż w czasie i przestrzeni: przyjrzyjmy się trudnym związkom USA z Formułą 1.

Kiedy w 1950 roku zainaugurowano cykl wyścigowych mistrzostw świata, w kalendarzu obok sześciu europejskich Grand Prix znalazł się też kultowy amerykański wyścig Indianapolis 500. Z perspektywy czasu wydaje się, że jedynym rozsądnym uzasadnieniem takiego ruchu było podkreślenie światowego charakteru nowego cyklu. Zawody były rozgrywane zgodnie z przepisami American Automobile Association, a kierowcy i zespoły startujące w Formule 1 praktycznie ignorowały obecność „Indy 500” w mistrzostwach – zresztą z wzajemnością. Jedynym wyjątkiem był Alberto Ascari, który za kierownicą specjalnie przystosowanego Ferrari 375 spróbował swoich sił za Atlantykiem w 1952 roku. Po starcie z 19. pola odpadł z rywalizacji po czterdziestu okrążeniach.

Dziwna tradycja z „Indy 500” w kalendarzu mistrzostw świata utrzymała się do 1960 roku, a jej jedynym istotnym efektem pozostaje zamęt w statystykach: niektórzy nawet nie traktują uczestników tego wyścigu jako kierowców Formuły 1, choć oczywiście nie da się ukryć, że w myśl obowiązujących w latach 50. zasad tacy zawodnicy jak Bill Vukovich czy Jim Rathmann mogą spokojnie widnieć na liście zwycięzców zawodów zaliczanych do mistrzostw świata.

Zmierzch ery „Indy 500” w kalendarzu mistrzostw świata zbiegł się w czasie z organizacją prawdziwych wyścigów o GP USA. Pierwszy odbył się w 1959 roku, jako ostatnia, decydująca o tytule runda. Na torze Sebring na Florydzie swój pierwszy triumf w mistrzostwach świata odniósł Bruce McLaren, zostając jednocześnie najmłodszym w historii zwycięzcą Grand Prix – a jego rekord pobił dopiero Fernando Alonso, w 2003 roku (znów kłaniają się statystyczne spory wokół uczestników „Indy 500”: Troy Ruttman, zwycięzca zaliczanego do mistrzostw świata Indianapolis 500 w 1952 roku, był w momencie triumfu o miesiąc młodszy od McLarena, ale „oficjalnie” za posiadacza rekordu uznawano nowozelandzkiego kierowcę). Tytuł zdobył Jack Brabham, który przez ostatnie 400 metrów pchał swojego Coopera, w którym zabrakło paliwa. Został sklasyfikowany na czwartej pozycji i dzięki temu pokonał w walce o mistrzostwo Tony’ego Brooksa i Stirlinga Mossa.

Rok później, w sezonie 1960, GP USA również kończyło sezon, ale kwestia tytułu była już rozstrzygnięta. Zawody przeniesiono na drugi kraniec kontynentu, z Florydy do Kalifornii. Na torze Riverside triumfował Stirling Moss, a skoro mistrzostwa były już rozstrzygnięte, ekipa Ferrari całkowicie odpuściła sobie start w tym wyścigu.

Od sezonu 1961 wyścig o GP USA znalazł sobie stałe miejsce na rozległym terytorium Stanów Zjednoczonych. Kolejne 20 edycji odbyło się na torze Watkins Glen w stanie Nowy Jork. Do 1970 roku obiekt liczył zaledwie 3,7 kilometra długości i ścigano się na dystanie 100 lub więcej okrążeń. Po przebudowie pętlę wydłużono do 5,5 kilometra. Rozgrywane na początku października zawody trzy razy decydowały o mistrzostwie świata: w 1970 roku triumf Emersona Fittipaldiego zapewnił jedyny w historii pośmiertny tytuł Jochenowi Rindtowi, który zginął w wypadku na Monzy. Jacky Ickx miał teoretyczne szanse na prześcignięcie Austriaka w klasyfikacji punktowej, ale na Watkins Glen zajął dopiero czwarte miejsce. Kolejne rozstrzygnięcia zapadły w 1974 roku (drugi tytuł Fittipaldiego) i 1977 roku (również drugi tytuł Nikiego Laudy). Czarne epizody z historii tego toru to śmiertelne wypadki François Ceverta (sezon 1973) i Helmutha Koinigga (sezon 1974).

W drugiej połowie lat 70. amerykańscy kibice mogli aż dwukrotnie podziwiać kierowców F1 w swojej ojczyźnie. Pomiędzy sezonem 1976 i 1983 na ulicznym torze Long Beach rozgrywano zawody o GP USA Zachód, ale szybko okazało się, że większą uwagę przyciągają zmagania serii CART (IndyCar) i mistrzostwa świata ponownie zniknęły z Kalifornii.

Początek lat 80. to przykład chaotycznej ofensywy Formuły 1 na amerykańskie terytorium. W 1981 roku zawody na Watkins Glen zastąpiono wyścigiem w Las Vegas. Tor w królestwie hazardu wytyczono na parkingu hotelu Caesars Palace, a obiekt jednogłośnie okrzyczano jednym z najgorszych w historii F1. W sezonie 1981 wyścig decydował o tytule: wygrał Alan Jones, a piąty na mecie Nelson Piquet, któremu ten wynik dał pierwsze w karierze mistrzostwo świata, był tak wyczerpany prawie dwugodzinną rywalizacją w piekielnym upale, że po ukończeniu zawodów przez kwadrans nie był w stanie wysiąść z kokpitu swojego Brabhama. Formuła 1 odwiedziła Las Vegas jeszcze w 1982 roku, po czym ten tor także przejęli dla siebie kierowcy CART.

Sezon 1982 był wyjątkowy, bo na terenie USA rozegrano aż trzy rundy mistrzostw świata: poza Long Beach i Las Vegas kierowcy ścigali się także w Detroit. Na ulicznej pętli nie brakowało takich ciekawostek, jak tunel czy przejazd przez wpuszczone w jezdnię tory kolejowe. Oczywiście narzekano na nierówną nawierzchnię i nudny układ nitki biegnącej wzdłuż rzeki. Impreza utrzymała się w kalendarzu do sezonu 1988, po czym Bernie Ecclestone podniósł wymagania finansowe i… zgadnijcie, co się stało? Organizatorzy wyścigu błyskawicznie zrezygnowali z przywileju goszczenia F1, zapraszając od sezonu 1989 kierowców CART.

Mistrzostwa świata przeniosły się zatem do Phoenix, gdzie przygoda z F1 potrwała zaledwie trzy lata. Kolejny nudny, wyboisty, uliczny tor i zawody w piekielnym upale nie były receptą na sukces. Na trybunach zjawiało się około 20 000 widzów, a trzykrotnie większą widownię przyciągały zawody strusi na przedmieściach stolicy stanu Arizona.

Warto jeszcze wspomnieć o jednorazowej przygodzie w mieście Dallas. W lipcu 1984 roku nawierzchnia lewoskrętnego, ulicznego (jakżeby inaczej…) toru rozgrzała się do rekordowych 66 stopni Celsjusza, wprawiając inżynierów firmy Goodyear w bezbrzeżne zdumienie. Łuszczący się z powodu upału asfalt spowodował odwołanie porannej, niedzielnej rozgrzewki (zaplanowanej na barbarzyńsko wczesną godzinę, 7:45 – Jacques Laffite pojawił się w padoku odziany w piżamę…), a start wyścigu przeniesiono na 11:00. Po dwóch godzinach walki w piekielnych warunkach metę przejechało siedem samochodów, a Nigel Mansell – niczym Jack Brabham w 1959 roku – po awarii skrzyni biegów pchał swojego Lotusa w stronę mety, ale zemdlał z wyczerpania.

Komplet ciekawych wydarzeń z historii USA uzupełnią przeżycia z zawodów na Indianapolis – rozbudowany o wewnętrzną, „drogową” część owal gościł Formułę 1 w latach 2000-2007. Nie da się zapomnieć wyścigu z sezonu 2005, kiedy po przejechaniu okrążenia rozgrzewkowego z rywalizacji wycofało się 14 samochodów na oponach Michelin, pękających na szybkim łuku amerykańskiego owalu. Po wpadce francuskiej firmy jedyne zwycięstwo w sezonie odniósł Michael Schumacher z Ferrari, a punkty poza jego zespołowym partnerem Rubensem Barrichello zdobyli jeszcze Tiago Monteiro i Narain Karthikeyan z Jordana oraz Christijan Albers i Patrick Friesacher z Minardi. Zwłaszcza dla tej czwórki był to wielki wyczyn: to tak, jakby w tym sezonie na pozycjach od trzeciej do szóstej finiszowali kierowcy Marussi i HRT.

Mam nadzieję, że zawody na torze na przedmieściach Austin będą przełomem w niełatwej historii związku F1 ze Stanami Zjednoczonymi. Układ pętli jest niezwykle interesujący, a organizatorzy – mimo braku amerykańskiego kierowcy w stawce – nie będą narzekać na pustki na trybunach. Wszak odległość od meksykańskiej granicy to niecałe 400 kilometrów, a niezłe wyniki Sergio Péreza gwarantują spore zainteresowanie ze strony jego rodaków. Dla mnie Circuit of the Americas – jedenasty amerykański tor w historii F1 (licząc owal Indianapolis i wersję z XXI wieku jako dwie odrębne pętle) – to jeden z najciekawszych nowych obiektów w kalendarzu Formuły 1. Oby wyścigi o GP USA potwierdziły pierwsze, niezwykle pozytywne wrażenia.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here