Wiele hałasu o nic, czyli Rob Smedley do Felipe Massy: „Powstrzymuj Hamiltona tak długo jak to możliwe. Zniszcz mu wyścig tak bardzo jak się da. Dawaj, chłopie...”

„Afera” wykryta przez brytyjskie media po opublikowaniu podsumowania Grand Prix Singapuru na oficjalnej stronie Formuły 1 to typowa próba wywołania zamieszania po incydencie niewartym większego zachodu. Wyścigi nie polegają na oddawaniu sobie pozycji, a w wyrwanej z kontekstu i ram czasowych wypowiedzi Roba Smedleya można się jedynie przyczepić do użycia „agresywnego” słownictwa.

Przypomnijmy pokrótce: Lewis Hamilton po starcie został przyblokowany przez Marka Webbera i spadł na ósme miejsce. Wyprzedził duet Mercedes GP i dogonił Felipe Massę. Razem zjechali na pierwszą zmianę ogumienia – Brazylijczyk dostał twardsze opony, a Anglik supermiękkie. Zrozumiałe jest, że chciał jak najszybciej zrobić z nich odpowiedni użytek i znaleźć się przed rywalem, aby jechać swoim tempem i nie tracić za nim czasu. Nie byłby zresztą sobą, gdyby nie walczył – spróbował ataku od zewnętrznej i chyba zbyt późno zdał sobie sprawę, że ten manewr mu nie wyjdzie. Doszło do kolizji, Massa z przebitą oponą zjechał na pas serwisowy, a winowajca – którego rolę w spowodowaniu incydentu dostrzegli zresztą sędziowie, karząc go przejazdem przez boksy – musiał zaliczyć dodatkowy pit stop na wymianę uszkodzonego przedniego skrzydła.

Trzeba podkreślić, że Massa – w przeciwieństwie do Michaela Schumachera dwa tygodnie wcześniej – nie przekroczył granic „obrony koniecznej”. Nie zygzakował, zamykając drogę rywalowi. Bronił się fair, a że przy pierwszej lepszej okazji do ataku Hamilton przedobrzył – no cóż, nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie jest typem kierowcy, który potulnie będzie się „wiózł” za rywalem i czekał na niewymuszony błąd. On albo do tego błędu zmusi, albo w inny sposób postara się znaleźć lukę. Nie zawsze mu się to udaje i (zbyt często) kończy się to kolizją, ale bez takich zagrywek i takiej postaci w stawce wyścigi straciłby nieco smaku, choć niektóry rywale – z Massą na czele – mają oczywiście na ten temat inne zdanie. Ja już dawno pożegnałem się z teorią o tym, że styl jazdy Hamiltona może się zmienić na bardziej „grzeczny”. Chyba, że będzie miał do dyspozycji taki sprzęt jak Sebastian Vettel.

Wracając do Massy, a raczej do Roba Smedleya. Komunikat zachęcający kierowcę do walki nie jest w Formule 1 niczym nowym. Być może inżynier wyścigowy Brazylijczyka niepotrzebnie użył sformułowania „zniszczyć wyścig”, ale pamiętajmy o tym, że dla osób na stanowisku dowodzenia – nie mówiąc już o samych kierowcach – dwie godziny w niedzielne popołudnie są okresem kipiącym od emocji i adrenaliny. W atmosferze walki język bywa szybszy od mózgu, a do tego pamiętajmy, że podopieczny Smedleya w tym sezonie nie ma na swoim koncie szczególnie wybitnych manewrów defensywnych. Innymi słowy: trudno mi sobie przypomnieć sytuację, w której zaciekle broniłby swojej pozycji, za to w moich notatkach z kilku Grand Prix pojawiały się adnotacje „Massa oddał pozycję bez walki”. Motywowanie go do twardej obrony przed Hamiltonem miało sens z dwóch przyczyn: miałby szansę (mizerną, przyznaję…) ukończyć wyścig przed rywalem, a – co ważniejsze z punktu widzenia zespołu – ochronić plecy Fernando Alonso. Zadanie zostało wykonane, ale nie za sprawą „złośliwych” instrukcji Smedleya. Hamilton sam sobie „zniszczył” wyścig.

Swoją drogą jakoś nie przypominam sobie podobnie „histerycznej” reakcji brytyjskich mediów po zeszłorocznym wyścigu w Turcji. Wówczas, podobnie jak teraz, kilka dni po wyścigu w opublikowanym na oficjalnej stronie Formuły 1 klipie pojawił się przekaz radiowy, którego widzowie nie słyszeli w trakcie wyścigu. Po pamiętnej kolizji kierowców Red Bulla inżynier nakazał Hamiltonowi oszczędzać paliwo, na co kierowca zaczął się dopytywać, czy jeśli zwolni, to jadący na drugiej pozycji Jenson Button będzie go atakował. – Nie, Lewis – brzmiała odpowiedź. – Co u diabła się dzieje? – pytał podenerwowany Hamilton, kiedy okazało się, że jego zespołowy kolega jednak próbował odebrać mu prowadzenie. Toż to jaskrawy przykład poleceń zespołowych! Jednak żurnaliści z Wysp nie podnieśli w tej sprawie alarmu.

Przy okazji chciałbym poruszyć jeszcze jeden temat. W przeróżnych sondażach wśród fanów Formuły 1, chociażby tych przeprowadzanych przez FOTA i miesięcznik „F1 Racing”, kibice – czyli Wy, drodzy Państwo – domagacie się urozmaicenia transmisji z wyścigów poprzez zwiększenie liczby przekazów rozmów pomiędzy inżynierami i kierowcami w trakcie relacji. W pełni się z Wami zgadzam, bo moim zdaniem znacznie wzbogaci to przekaz i pozwoli o wiele lepiej poznać specyfikę wyścigów, a przy okazji od czasu do czasu rozbawić widzów. Wielu kibiców włącza telewizor na niedzielny wyścig i na tym kończy weekendową przygodę z Formułą 1. Ci, którzy kilka dni później oglądają świetne skróty z zawodów na oficjalnej stronie Formuły 1 albo po zakończeniu sezonu sprawiają sobie prezent w postaci wydawnictwa DVD z podsumowaniem całorocznych zmagań, mogą usłyszeć (a także zobaczyć, bo nie wszystkie warte odnotowania ujęcia są przekazywane podczas transmisji wyścigu) niezłe perełki.

Wspomnieć można chociażby o zatruciu pokarmowym Marka Webbera podczas Grand Prix Japonii 2007, zakończonym „puszczeniem pawia” do kasku, czy też starannym pilotowaniu Vettela przez jego inżyniera wyścigowego w GP Hiszpanii 2010. – Hamilton jest w boksach, Hamilton jest w boksach. Walczysz z nim o pozycję – informował przyszłego mistrza świata Guillaume Rocquelin. Gdy Vettel mijał wyjazd z pasa serwisowego, na którym ukazał się wyjeżdżający właśnie z boksów McLaren, „Rocky” krzyczał: – Hamilton wyjeżdża, Hamilton wyjeżdża, to on! Kilka sekund później Niemiec przestrzelił hamowanie do pierwszego zakrętu, próbując wjechać weń przed rywalem. – Dzięki, chłopaki! – ironicznie skomentował kierowca, na co inżynier przywołał go do porządku: – Skup się, stary! Chyba łatwo zrozumieć, że wolałbym takich rzeczy słuchać w czasie rzeczywistym, a nie z kilkudniowym czy kilkumiesięcznym opóźnieniem. Tego, jak inżynier wyścigowy strofuje Witalija Pietrowa i każe mu siedzieć cicho i skupić się na jeździe, a nie opowiadać  o upalnej pogodzie, pewnie nie usłyszę nigdy i pozostaje mi polegać na opowieściach członków zespołu.

Takie przekazy znacznie wzbogaciłyby odbiór wyścigów przez kibiców – zarówno tych „niedzielnych”, jak i tych, dla których sekrety ustawień samochodów czy zachowanie ogumienia na danym torze nie jest niczym obcym. Co oczywiste, szerszemu upowszechnianiu rozmów na linii inżynier-kierowca sprzeciwiają się zespoły, dla których jest to przede wszystkim potężne narzędzie taktyczne. Ponadto zawsze może dojść do naruszenia wizerunku, jak chociażby przy okazji niedawnego incydentu z udziałem Roba Smedleya. Nikt chyba jednak nie przebije złotoustego Juana Pablo Montoi, któremu okrążenie kwalifikacyjne na Spa-Francorchamps w 2002 roku popsuł Kimi Räikkönen…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here