Nocny wyścig w Singapurze to prawdziwa perełka w kalendarzu Formuły 1. Na piątkową wpadkę organizacyjną można przymknąć oko...

Podczas poprzednich trzech wizyt Formuły 1 na torze Marina Bay organizatorom udawało się unikać poważniejszych wpadek, mimo ogromnego wyzwania związanego z organizacją wyścigu w świetle reflektorów. Wystarczył jednak jeden trening kierowców startujących w azjatyckim Pucharze Porsche Carrera, aby zachwiać misternym harmonogramem weekendu, skrupulatnie pilnowanym przez Berniego Ecclestone’a.

Magnat Formuły 1, który przed laty zwykł przelatywać helikopterem nad padokiem aby sprawdzić, czy wszystkie ciężarówki są równiutko ustawione wzdłuż garaży (dziś sprawdzać już nie trzeba, każdy zespół starannie pilnuje, aby jego naczepa nie wystawała ani na milimetr przez szereg), a potem osobiście sprawdzał czystość stojących w padoku pojazdów i pomieszczeń gościnnych, z pewnością był bliski zapaści, widząc półgodzinne opóźnienie w rozpoczęciu piątkowych jazd. Pal licho kierowców i inżynierów, bo początek pierwszego treningu i tak upływa pod znakiem samotnych aut Hispanii czy Virgina czyszczących tor – chodzi o wizerunek! Powtórka walki bokserskiej i przewijająca się na pasku u dołu ekranu informacja o opóźnieniu rozpoczęcia treningu (czy też scenki rodzajowe z garaży i pasa serwisowego, którymi uraczyły widzów te stacje telewizyjne, które nie traktują po macoszemu wyścigów Grand Prix) mają niewiele wspólnego z chlubiącą się profesjonalizmem Formułą 1.

Nie sądzę jednak, aby ze strony Ecclestone’a spotkały organizatorów jakiekolwiek przykrości. Oficjalna nagana oczywiście jest wskazana, ale mimo uszczerbku na wizerunku Singapur dość szybko zyskuje sobie miano prawdziwej perełki w kalendarzu mistrzostw świata. Początkowo dość sceptycznie odnosiłem się do koncepcji wyścigów po ciemku, przy świetle reflektorów. Jednak już pierwsza wizyta na torze Marina Bay i inauguracyjny wyścig – nawet pomijając kontrowersje wokół wygranej Fernando Alonso – pozostawiły niezapomniane wrażenia.

Po piekle przeżywanym w pobliskiej Malezji trzeba przyznać, że ściganie po zmierzchu jest jedynym rozsądnym wyjściem na tej szerokości geograficznej. Jedynie „poranki” przed rozpoczęciem jazd na torze upływają pod znakiem wszechobecnej duchoty, ale na szczęście podróż na tor można odbyć w wyjątkowo miłych warunkach. Porzućcie myśli o dojeździe samochodem czy taksówką – w obliczu monstrualnych popołudniowych korków najlepszym rozwiązaniem jest metro. Środek komunikacji, który w naszej stolicy wciąż zachowuje szczątkową formę, idealnie sprawdza się w Singapurze. Do korzystania z podziemnej kolejki zachęcali zresztą sami organizatorzy, którzy do pakietu powitalnego dla dziennikarzy dołączyli magnetyczną kartę uprawniającą do podróży metrem. Trzeba tylko pamiętać o srogich karach za gaszenie pragnienia w pociągach i na stacjach, nie mówiąc już o żuciu gumy, które poza celami leczniczymi jest w całym kraju zakazane.

Po kilku wizytach w Singapurze nie mam jednak złudzeń co do mitu niesamowitej czystości panującej w tym mieście. Wystarczy wybrać się poza ścisłe centrum, pełne luksusowych hoteli i wyrastających jak grzyby po deszczu biurowców, a w biedniejszych dzielnicach oczom ukazuje się zgoła odmienny widok. Chodniki zastawione są stolikami, przy których miejscowi raczą się roztaczającymi koszmarną woń lokalnymi przysmakami. Wokół walają się niedopałki i śmieci, nadając okolicy klimat bliższy innym azjatyckim metropoliom.

Z przeszklonych gondoli gigantycznego Singapore Flyer takich widoków jednak próżno szukać. Za dnia podziwiać można dziesiątki statków oczekujących na redzie i budowę kolejnych drapaczy chmur, po zmierzchu oczy cieszą światła miasta oraz rozświetlona nitka przebiegającego poniżej toru. Na estakadach nad sekwencją zakrętów po prostej startowej mieszkańcy stoją w korku, a poniżej ryczą silniki wyścigowych maszyn.

Widok z lotu ptaka pozwala się przekonać, jak trudnym labiryntem jest uliczny tor Marina Bay. Ponad dwadzieścia zakrętów, zdecydowana większość z nich przejeżdżana nie szybciej niż na trzecim biegu, wyboista, śliska nawierzchnia i bezlitosne betonowe ściany, czyhające na najmniejszy błąd kierowcy. Nie zdziwiłbym się, gdyby dzisiejsze kwalifikacje zostały przynajmniej raz przerwane po czyjejś wpadce. Tradycyjnie w trakcie treningów widać było, jakiego mistrzostwa ze strony kierowców wymaga utrzymanie samochodu na idealnej linii jazdy. Zawodnicy bezustannie balansują na granicy utraty przyczepności, czasem nieznacznie ją przekraczając, w poszukiwaniu kolejnych ułamków sekundy. Jazda na sto procent wymaga niesamowitej pewności siebie i wiary we własne umiejętności oraz możliwości samochodu. To nie jest tor-lotnisko w stylu Bahrajnu czy Szanghaju, gdzie wiele błędów uchodzi na sucho i nie kończy się uszkodzeniem auta.

Niecodzienne i unikalne we współczesnej Formule 1 widowisko dopełniane jest sypiącymi się spod podłóg iskrami – widok typowy w latach 80. ubiegłego wieku, kiedy nie obowiązywały tak drastyczne przepisy dotyczące wysokości prześwitu pod samochodem. Tutaj nierówności i przygody przy zbyt głębokim cięciu tarek dostarczają obserwatorom wyjątkowych wrażeń wizualnych.

Grand Prix Singapuru, choć wciąż jest świeżą pozycją w kalendarzu Formuły 1, zyskała już sobie miano jednego z tych wyścigów, z którego stratą trudno będzie się pogodzić. Nawet piątkowa wpadka nie może tego zmienić.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here