Przez jedenaście wyścigów panował względny spokój, aż wreszcie miarka się przebrała. Kolizja Nico Rosberga i Lewisa Hamiltona na drugim okrążeniu Grand Prix Belgii być może wpłynęła nie tylko na losy wyścigu, ale także całych mistrzostw. Przede wszystkim chciałbym przedstawić Wam swoją opinię na temat tego incydentu – jak się za chwilę przekonacie, popartą długoletnim doświadczeniem i obserwacjami wyścigowego świata, nie tylko w Formule 1.

Tuż po wyścigu napisałem, że był to incydent wyścigowy, ale gdyby Lewis nie miał w zwyczaju jeździć całą szerokością toru niezależnie od tego, co dzieje się wokół niego, to może zdobyłby sporo punktów. Nie miałem tu na myśli zrzucania winy na któregokolwiek z kierowców: podkreślam, że całe zajście wyglądało jak incydent wyścigowy, w którym Rosberg pokusił się o może trochę zbyt ryzykowny atak, a Hamilton pojechał swoją linią – jak to ma w zwyczaju, nawet gdy obok jest samochód rywala. Po prostu przypomniałem sobie kilka wyścigowych sytuacji.

Jedenaście lat temu, dziwnym zbiegiem okoliczności także na Spa-Francorchamps, pewien bardzo utalentowany zawodnik odebrał ważną wyścigową lekcję. W gościnnym starcie w Brytyjskiej Formule 3 stracił szansę na dobry wynik: skończył jazdę po kolizji z rywalem na samym początku wyścigu. Tłumaczył, że to nie była jego wina i to przeciwnik wyrzucił go z toru. Na to usłyszał od swojego menedżera, że kierowca odpowiednio wielkiego kalibru nie powinien dopuszczać do sytuacji, w której traci szansę na dobry wynik przez nieodpowiedzialne zachowanie rywala. Trzeba mieć oczy dookoła głowy, myśleć i przewidywać za siebie oraz rywala – na swój sposób stosować zasadę ograniczonego zaufania.

Wiem, że w kontekście walki na torze może to się wydawać śmieszne, ale zastanówcie się chwilę. Czasami warto zostawić pewien margines – zwłaszcza na początku wyścigu, kiedy bardziej nam zależy na punktach niż rywalowi. Widząc szarżującego szaleńca, można spróbować uniknąć zderzenia, a nie za wszelką cenę trzymać się swojej linii jazdy.

Lewis ma w genach utrzymywanie za wszelką cenę swojego toru jazdy. Docięcie do krawędzi toru to jego znak firmowy. Popatrzcie na przykład na incydent z Grand Prix Europy 2012, gdzie w roli szaleńca, od którego należało trzymać się z daleka, wystąpił Pastor Maldonado:

Możecie sprawdzić w statystykach, ile wyścigów ukończył w tym sezonie Fernando Alonso. Wszystkie. Chociaż po drodze stoczył wiele pojedynków – nie tylko z Danielem Ricciardo czy Sebastianem Vettelem, ale też za sprawą osiągów swojego Ferrari ścierał się także z bardziej nieobliczalnymi i mniej przewidywalnymi kierowcami pokroju Kevina Magnussena. Owszem, Hiszpan nie walczy o mistrzowski tytuł, ale właśnie dlatego niekoniecznie mu zależy na każdym punkcie.

Na drugim biegunie mamy kierowców, którzy przyciągają kłopoty – w ostatnich latach Maldonado, Sergio Pérez, Felipe Massa czy Romain Grosjean. Niczym magnes działają na samochody rywali. Nie zawsze można ich obarczyć winą w myśl przepisów, czasami po prostu jakoś dochodzi do incydentu z ich udziałem.

Lewisowi obca jest kalkulacja na zimno. Pamiętacie wyścig rozstrzygający o tytule w 2007 roku? Nie musiał nawet pokonywać Fernando Alonso i Kimiego Räikkönena, żeby jako pierwszy debiutant w historii zdobyć mistrzostwo. Miał w zapasie odpowiednio cztery i siedem punktów. Pokonał ich w kwalifikacjach, ale gdy na pierwszym okrążeniu Alonso dobrał mu się do skóry, Lewis nie wytrzymał i przy desperackiej kontrze wyleciał poza tor. To był początek końca. Takie przykłady można mnożyć.

Pamiętam, jak w tym samym sezonie 2007 doświadczeni kierowcy, rozdrażnieni pobłażliwością sędziów wobec różnych wybryków Hamiltona oraz jego roszczeniową postawą w McLarenie, żartowali między sobą, że któryś z nich – nie mając dużych szans na dobry wynik – mógłby nauczyć debiutanta szacunku dla rywali.

Minęły lata i niewiele w stylu jego jazdy się zmieniło. W Bahrajnie przy walce z Rosbergiem nie wahał się przed zastosowaniem swojego ulubionego środka obronnego w starciach z – bądź co bądź – zespołowym partnerem. Docinał do krawędzi toru i Nico musiał odpuszczać.

Teraz nie odpuścił. Hamilton wreszcie się przekonał, co się dzieje, gdy rywal nie odpuszcza. Celem Rosberga nie było wyeliminowanie partnera z wyścigu – nie da się przewidzieć, jakie będą konsekwencje takiej kolizji. Miał zresztą zapas: to Lewisowi bardziej zależało na punktach.

Hamilton jest bez wątpienia szybszym kierowcą. Może nawet najszybszym w całej stawce. Jeździ jednak na czystym instynkcie. Świetnie się ogląda tak nieustępliwego kierowcę w akcji, ale nie w każdy zakręt trzeba zawsze wjechać przed rywalem.

Rosberg doskonale to rozumie. Jest cwany i swoje braki w szybkości oraz talencie potrafi bezwzględnie nadrobić wyrachowaniem. Zrobił jednak coś niedopuszczalnego: na odprawie po wyścigu powiedział, że nie starał się uniknąć kolizji, żeby postawić na swoim, żeby coś udowodnić partnerowi. To nie było potrzebne. W tym sporcie każdy gra na krawędzi, ale dopóki nie złapią cię za rękę, jesteś niewinny.

Teraz zrobił się smrodek, bo Lewis od razu poleciał z tym do mediów. Co ciekawe, jako pierwszy z dziennikarzami spotkał się Rosberg i na pytanie o przebieg odprawy odparł, że niestety nie może wdawać się w szczegóły, bo nie byłoby właściwe. Nico wie, że pewne rzeczy muszą zostać wewnątrz zespołu.

Dwa lata temu, także na Spa-Francorchamps, Lewis opublikował wykresy telemetryczne – swoje i Jensona Buttona, ówczesnego partnera z McLarena. Nic się nie zmieniło, teraz też musiał publicznie się poskarżyć. Rozumiem to: liczył, że opinia publiczna oraz zespół będą teraz jednoznacznie po jego stronie.

Szefowie zespołu i tak dawali do zrozumienia, że za tę niedopuszczalną sytuację winią Rosberga. Mieli rację: to on atakował i to przez jego próbę uciekł niemal pewny dublet. Do tego nawet mimo uszkodzeń przedniego skrzydła Mercedes nie musiał tego wyścigu przegrać – wystarczyła jednak niechlujna próba ataku na Vettela, spłaszczenie opony i wcześniejszy zjazd z powodu wibracji, by sprezentować drugą z rzędu wygraną Ricciardo.

Tak Toto Wolff komentował wydarzenia całego dnia, już po odprawie ze swoimi kierowcami: – Nico czuł, że musi trzymać się swojej linii jazdy. Chciał postawić na swoim, a Lewis ze swojej strony nie musiał zwracać na niego uwagi. Nico nie odpuścił. Myślał, że Lewis ma zostawić mu miejsce, a on tego nie zrobił.

– W gorącej dyskusji zgodzili się ze sobą co do tego, że nie zgadzają się ze sobą, ale to nie było celowe doprowadzenie do kolizji. To nonsens. [Nico] Celowo wziął pod uwagę, że gdyby Lewis wykonał ruch albo poszerzył tor jazdy, to doszłoby do kolizji.

– To w ogóle nie zmienia scenariusza, bo według mnie ten incydent jest nie do zaakceptowania. Nico nie był przygotowany do ucieczki poza tor i przez to doszło do kolizji. Nie chcemy, żeby takie sytuacje miały miejsce.

– Doszło do kolizji, której można było zapobiec – do kolizji na drugim okrążeniu i to Nico atakował, nie powinien był tego zrobić. Chciał pokazać, że nie zamierza ustępować. Gdyby można było cofnąć czas, to Nico prawdopodobnie nie postąpiłby w taki sam sposób.

Teraz Wolff i Niki Lauda mogą mieć pretensje do Rosberga za sytuację z Les Combes, a do Hamiltona za publiczne pranie zespołowych brudów. Rzecz jasna to pierwsze ma o wiele większe znaczenie. Być może Nico myślał, że jego wyznanie podczas odprawy nie pogorszy jego sytuacji – wręcz przeciwnie, może liczył na jeszcze większe podkopanie pewności siebie Lewisa – ale moim zdaniem lepiej było siedzieć cicho i udawać skruszonego.

Rosberg wygrał bitwę, ale być może przegra wojnę. Bardzo jestem ciekawy, jak rozwinie się sytuacja i już nie mogę doczekać się Monzy.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here