22 lata temu tragiczny weekend na Imoli zabrał Ayrtona Sennę i Rolanda Ratzenbergera.

„Er lebte für seinen Traum” (Żył dla swojego marzenia) – taki napis widnieje na znajdującym się w dzielnicy Maxglan koło lotniska z Salzburgu nagrobku Rolanda Ratzenbergera, ale równie dobrze mógłby znaleźć się na grobie Wolfganga von Tripsa, Jima Clarka, Gilles’a Villeneuve’a, Ayrtona Senny, czy Jules’a Bianchiego.

Śmierć nie czyni wyjątków. Ani dla arcymistrzów, ani debiutantów – w ten weekend mijają 22 lata od tragicznego weekendu na torze Imola, który kosztował życie Ayrtona Senny i Rolanda Ratzenbergera. Ostatnio tę gorzką prawdę uzmysłowił nam dramat Jules’a Bianchiego. Młodego, niezwykle utalentowanego kierowcy i wspaniałego chłopaka z całą masą planów na przyszłość. Niestety, śmierć brutalnie je zburzyła, podobnie jak wcześniej plany oraz marzenia Senny i Ratzenbergera. A jeszcze wcześniej Charlesa do Tornaco, Petera Collinsa, Stuarta Lewisa-Evansa, Petera Collinsa, Wolfganga von Tripsa, braci Ricardo i Pedro Rodríguezów, Jima Clarka, Jochena Rindta, Jo Sifferta, François Ceverta, Ronniego Petersona, Gilles’a Villeneuve’a, Stefana Bellofa, Elio de Angelisa i wielu, wielu innych. Lista kierowców, którzy oddali życie, goniąc za własnymi marzeniami jest bardzo długa… Stanowczo za długa.

Dwie drogi
Wracając do Senny i Ratzenbergera, obaj panowie byli rówieśnikami, lecz ich kariery potoczyły się zupełnie inaczej. W 1994 roku Brazylijczyk rozpoczynał swój jedenasty sezon w Formule 1. Był jedną z najjaśniejszych gwiazd, jakie kiedykolwiek rozświetlały firmament królowej sportów motorowych. W dorobku miał trzy tytuły mistrza świata, liczne zwycięstwa, rekordy i niezapomniane występy, dzięki którym wymieniano go jednym tchem z gigantami pokroju Jackiego Stewarta, Jima Clarka, Juana Manuela Fangio, czy – cofając się w czasie jeszcze bardziej – Bernda Rosemeyera, Rudolfa Caraccioli czy Tazio Nuvolariego. Był idolem dla milionów ludzi na całym świecie i natchnieniem dla swoich kolegów z wyścigowych torów.

W tym gronie znajdował się także Roland Ratzenberger, którego przygoda ze sportami samochodowymi rozpoczęła się znacznie później i przebiegała zdecydowanie mniej spektakularnie niż starszego o trzy miesiące Brazylijczyka. Nie oznacza to, że Austriak nie zapisał na swoim koncie żadnych sukcesów. Tym największym był niewątpliwie występ z 1993 roku w 24h Le Mans za kierownicą Toyoty 93C-V, uwieńczony zdobyciem piątej pozycji w klasyfikacji generalnej i zwycięstwem w klasie C2.

Embed from Getty Images

W kolejnym sezonie Roland w końcu znalazł drogę do wymarzonej F1, podpisując kontrakt na pięć startów z debiutującym w stawce zespołem Simtek, którego zasoby – delikatnie rzecz ujmując – były nadzwyczaj skromne, co oczywiście przekładało się na wyniki. Występ na Imoli był trzecim weekendem Ratzenbergera w F1. Tak naprawdę Austriak miał jednak na koncie tylko jeden wyścig – na torze Aida w Japonii, gdzie zajął 11. lokatę z pięcioma okrążeniami straty do Michaela Schumachera.

Na Imoli Roland liczył na swój drugi start. Po piątkowej czasówce (w 1994 roku rozgrywano kwalifikacje w piątek i sobotę, a liczył się lepszy czas) legitymował się rezultatem o sześć sekund gorszym od najlepszego w zestawieniu Senny. W sobotę chciał się poprawić. Z takim zamiarem wyjechał na tor. Sprawy nie poszły jednak tak, jak sobie tego życzył.

Embed from Getty Images

Flaga dla Rolanda
Na okrążeniu poprzedzającym wypadek Ratzenberger opuścił tor na szykanie Acque Minerali. Agresywne ruchy kierownicą, kilka gwałtownych przyspieszeń i hamowań świadczyło o tym, że Roland sprawdzał, czy z samochodem wszystko jest w porządku. Najwidoczniej uznał, że tak, ponieważ nie zjechał do alei serwisowej, lecz rozpoczął kolejne okrążenie. Na prostej za łukiem Tamburello nadwątlone przygodą w Acque Minerali przednie skrzydło nie wytrzymało jednak obciążeń i zwyczajnie się złamało. Pozbawiony docisku samochód wymknął się spod kontroli i z prędkością 314 km/h uderzył w betonowy mur na zakręcie imienia Gilles’a Villeneuve’a. Ratzenberger nie miał szans.

Wraz z jego tragedią skończył się trwający od 1982 roku i wypadku Riccardo Palettiego w Kanadzie (do Imoli Włoch był ostatnią śmiertelną ofiarą podczas weekendu Grand Prix, choć należy pamiętać, że w 1986 roku w trakcie testów Brabhama na Paul Ricard zginął Elio de Angelis) okres dający wszystkim złudne poczucie bezpieczeństwa. A jak się miało okazać, śmierć Austriaka nie była jedyną, z którą F1 przyszło się zmierzyć podczas Grand Prix San Marino. Nazajutrz koszmarny wypadek na Tamburello zabrał bowiem życie trzykrotnego mistrza świata, w którego rozbitym Williamsie znaleziono austriacką flagę. Po zwycięstwie Ayrton zamierzał za jej pomocą oddać hołd Rolandowi. Stało się jednak inaczej…

Jesteśmy im to winni
Śmierć nie robi wyjątków. Bez względu na to, czy chodzi o mistrza, czy debiutanta. Pisząc to, nie mam na myśli wyłącznie Ayrtona i Rolanda, ale absolutnie wszystkich, którzy złożyli swoje życie na ołtarzu sportów motorowych. Jesteśmy im to winni. Za poświęcenie i serce, które wkładali w swoją profesję. Za emocje i adrenalinę, jakimi dzielili się z nami. Za te wszystkie chwile, które spędzaliśmy, śledząc ich popisy za kierownicami ich ryczących potworów.

Embed from Getty Images

Embed from Getty Images

1 KOMENTARZ

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here