Kariera Mattiacciego w Ferrari zakończyła się 9. i 10. lokatą jego kierowców w Abu Zabi. Trzeba przyznać, że ten zdolny menedżer nie miał łatwego zadania i został rzucony na głęboką wodę.

Na palcach jednej ręki można policzyć ludzi, którzy z dumą mogą o sobie powiedzieć: „Byłem szefem zespołu Ferrari w Formule 1”. Marco Mattiacci nie trafił do tego ekskluzywnego grona. Jestem przekonany, że gdy w połowie kwietnia odbierał w swoim nowojorskim mieszkaniu ten słynny telefon od Luki Cordero di Montezemolo, to nie spodziewał się, że będzie to początek końca jego pracy dla Ferrari. Dodajmy, że z biznesowego punktu widzenia bardzo udanej. Niecałe osiem miesięcy później u steru Scuderii zastąpił go Maurizio Arrivabene, a Mattiacci pożegnał się z firmą.

Nie muszę chyba przypominać, że tuż po zastąpieniu Stefano Domenicalego przybyszem z USA wieszczyłem, że jest to raczej rozwiązanie krótkoterminowe. Mattiacciemu z pewnością nie pomogło odejście Fernando Alonso: zwierzchnicy z Fiata na pewno nie pogłaskali go po główce za to, że nie zdołał zatrzymać Hiszpana w Maranello. Z przecieków wiadomo, że rozmowy przed rozstaniem przebiegały w bardzo nerwowej atmosferze i było już za późno, gdy Mattiacci oprzytomniał i zorientował się, czym grozi odejście Alonso.

Spodziewałem się, że ktoś z zewnątrz, spoza środowiska Formuły 1, nie będzie idealnym człowiekiem na tak ważnym stanowisku. Niektórzy przypominali błyskotliwą karierę Flavia Briatorego, ale to raczej wyjątek potwierdzający regułę. Wszystko zresztą tłumaczy komunikat prasowy Scuderii i słowa Sergio Marchionne: „Potrzebujemy osoby, która dogłębnie rozumie nie tylko Ferrari, ale też mechanizmy rządzące tym sportem oraz jego wymagania. Maurizio ma wyjątkowo bogate doświadczenie: przez lata był bardzo blisko Scuderii i jako członek Komisji F1 jest także świadomy stojących przed nami wyzwań. Jest nieustającym źródłem innowacyjnych pomysłów na rewitalizację Formuły 1”.

Warto zatem napisać parę słów o nowym szefie. Arrivabene jako wiceprezes ds. marketingu koncernu Philip Morris był przez wiele lat odpowiedzialny za współpracę sponsorską pomiędzy Ferrari i marką Marlboro – tytularnym sponsorem zespołu od 1997 roku. Co prawda charakterystyczne logo na dobre zniknęło z samochodów po GP Chin 2007, ale tytoniowe miliony do dziś szerokim strumieniem spływają do Maranello. Rok temu miesięcznik „F1 Racing” umieścił Arrivabene na 17. miejscu w zestawieniu najbardziej wpływowych ludzi w świecie Formuły 1. Dziennikarze oszacowali jednocześnie, że Marlboro wpompowało już ponad półtora miliarda dolarów.

Kluczem dla Scuderii jest w tej chwili także wypełnienie luki po Luce: politycznym zwierzęciu, który z jednakową swobodą rozmawiał z Berniem Ecclestone’em, szefami wielkich firm czy koronowanymi głowami. Dla Arrivabene będzie to chleb powszedni: on czuje się w pełnym piranii padoku F1 (albo na zimowym spotkaniu prasowym Ferrari, wizytowanym przez Berniego – fotka obu panów poniżej) jak ryba w wodzie i na pewno pomoże Scuderii na każdym froncie – także politycznym.

Od strony technicznej będzie musiał polegać na Jamesie Allisonie oraz wzmocnionym o dobre pół setki sztabie specjalistów, ściąganych ze wszystkich możliwych stron. Mało brakowało, a prezes Luca uratowałby swoją głowę, tworząc jednocześnie trudną do pobicia kombinację Alonso za kierownicą i Adriana Neweya za deską kreślarską. Niestety dla fanów Scuderii, Adriana przeraziły przecieki do prasy i polityczny harmider w zespole, więc wybrał spokojną pracę za kulisami Red Bulla, nie decydując się na nowe wyzwanie.

Zobaczymy, czy tegoroczne wstrząsy personalne przyniosą oczekiwane przez tifosi (i przede wszystkim zarząd Fiata) rezultaty. Obawiam się, że potrzebne będą działania nowego szefa na najwyższym możliwym szczeblu, które doprowadzą albo do częściowego rozmrożenia rozwoju jednostek napędowych, albo do całkowitej zmiany silników. Wtedy być może miliony Marlboro zostaną wykorzystane jak należy.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here