Lawrence Stroll realizuje swoją wielką wizję z godną podziwu determinacją i… Chciałoby się napisać „skutecznością”, ale na ostateczną ocenę musimy jeszcze poczekać. Wszystkie elementy wyścigowej układanki powoli trafiają na swoje miejsce – do rozbudowywanej infrastruktury, podbieranych konkurencji kadr inżynieryjnych oraz lidera w kokpicie, czyli Fernando Alonso, od marca przyszłego roku dołączy Adrian Newey.
Aston Martin wygrał rywalizację o legendarnego projektanta – możemy mówić, że w nowoczesnej Formule 1 jedna osoba nie jest w stanie wpłynąć na układ sił i osiągi całego zespołu, ale tutaj mówimy o kimś naprawdę wyjątkowym. A z drugiej strony ten ruch kadrowy potwierdza, że właściciel zespołu ma naprawdę poważne zamiary.
W wyścigowej przygodzie kanadyjskiego miliardera o żydowskich korzeniach jest mnóstwo romantyzmu. Zanim rodzina Strulovitchów dorobiła się fortuny w przemyśle tekstylnym, młody Lawrence marzył o prowadzaniu i posiadaniu Ferrari. Domieszkę benzyny we krwi ma od najmłodszych lat, a ciężko zarabiane pieniądze inwestował nie tylko w swoje zachcianki – jak kolekcjonowanie bardzo drogich samochodów – ale także w karierę syna.
Lance Stroll miał wygodną drogę w stronę wyścigowego szczytu. Był w akademii Ferrari, papa Stroll kupował zespoły już na etapie juniorskiej kariery i hojnie opłacał doświadczonych ludzi, którzy prowadzili jego pociechę przez kolejne szczeble wyścigowego wtajemniczenia. W Formule 1 też startuje w zespole ojca, mogąc uczyć się od najlepszych – jego zespołowym partnerem był Sebastian Vettel, teraz jest nim Alonso. Odkładając na bok trudną osobowość Lance’a, jest on dość szybkim kierowcą – ale nie na najwyższym, mistrzowskim poziomie. Właśnie tutaj tkwi problem, jeśli chodzi o kolejne kroki w rozwoju Astona Martina.
Na razie wszystko idzie świetnie. Wspomniany romantyczny wątek w Astonie Martinie przypadł zresztą do gustu Neweyowi. Adrianowi przypominają się dawne czasy, kiedy właściciel zespołu był też jego szefem i odpowiadał za cały interes. W epoce korporacji właściciele ekip zatrudniają menedżerów (chociaż ostatnio coraz częściej także inżynierów) – i to nie są już czasy Franka Williamsa, Rona Dennisa w McLarenie, Berniego Ecclestone’a w Brabhamie czy Kena Tyrrella, nie wspominając już o Enzo Ferrarim. Tu oczywiście bieżącą działalnością zarządza Mike Krack, ale Lawrence jako władca nie musi odpowiadać przed żadnym zarządem czy prosić o zgodę na zatrudnienie dyrektora technicznego czy kierowcy. Bez problemu mógł zaoferować Neweyowi coś, czego Adrian nie dostawał w Williamsie, McLarenie czy Red Bullu – udziały w zespole, dzięki którym może uszczknąć spory kawałek fortuny i zapracować na więcej niż godną emeryturę.
A skoro o ofertach i propozycjach mowa, na celowniku Lawrence’a już dawno znalazł się Max Verstappen. Jakiś czas temu słyszałem w padoku pogłoski o próbie zdobycia przez zespół dodatkowego budżetu od jednego ze sponsorów, właśnie w celu skuszenia Holendra. Sponsor się zgodził, ale pod warunkiem, że ściągnięty z Red Bulla zawodnik zajmie miejsce Lance’a – ale o tym właściciel zespołu nawet nie chciał słyszeć. Wyobraźcie sobie, że w projektowanych przez Neweya zielonych samochodach zasiedliby Verstappen i Alonso…
To jest właśnie to brakujące ogniwo – kierowca. Lawrence po prostu za bardzo chce, żeby jego syn został mistrzem świata Formuły 1. Problem w tym, że sezon 2026 i kolejne będą już prawdziwym testem. Jeśli z takim zapleczem się nie uda, to chyba z pomysłem trzeba będzie się pożegnać…
Artykuł ukazał się w polskiej edycji miesięcznika „GP Racing”.