Bezprecedensowych wydarzeń z Melbourne, które ostatecznie poskutkowały odwołaniem Grand Prix Australii, nie da się wymazać z kart historii Formuły 1. Jak wyglądała noc z czwartku na piątek i piątkowy poranek z perspektywy Albert Park? Co działo się za kulisami? Zapraszam…

Komunikat prasowy McLarena o pozytywnym teście na obecność koronawirusa oraz natychmiastowym wycofaniem się zespołu z wyścigowego weekendu wpadł do skrzynki mailowej w czwartek o 22:23. Od paru godzin byliśmy już w hotelu, ale w tej sytuacji natychmiast zapada decyzja o powrocie na tor. Czterdzieści minut później wjeżdżamy na opustoszały parking dla mediów. Biuro prasowe miało być zamknięte o 22:00, ale w środku pracuje jeszcze kilku kolegów. Od ludzi z FIA dowiadujemy się, że szefowie zespołów obradują na spotkaniu w centrum Melbourne, ale żadne decyzje na pewno nie zapadną wcześniej niż za pół godziny. Przez całą noc stanie się to mantrą: „nie spodziewamy się decyzji w ciągu najbliższych trzydziestu minut”. Jak oczekiwanie na wznowienie sesji, kiedy na torze pada deszcz…

Nadajemy szybki meldunek o aktualnej sytuacji i rozpoczyna się nocne czuwanie. Pod padokiem zjawia się Craig Slater i ekipa Sky, ale na tym etapie oni też żadnych konkretów nie znają. Wśród garstki nocnych marków panuje przekonanie, że jedynym rozwiązaniem jest odwołanie całego weekendu Grand Prix. Nieważne, czy mówimy o solidarności zespołów, czy po prostu o zdrowym rozsądku – kto wie, czy (a raczej kiedy) pojawi się informacja o kolejnym potwierdzonym przypadku…

Minuty zamieniają się w kwadranse, kwadranse w godziny, a oficjalnych informacji wciąż brak. Chase Carey wraca właśnie z Wietnamu, gdzie miał przekonywać tamtejsze władze do poluzowania restrykcji dotyczących wjazdu do kraju – aby umożliwić rozegranie wyścigu na ulicach Hanoi. Bez niego decyzji nie będzie. Trudno też oprzeć się wrażeniu, że nikt nie będzie chciał wyjść przed szereg i wziąć na swoje barki odpowiedzialności związanej z odwołaniem zawodów w Melbourne.

Wszyscy czują, jak to się skończy. Oczekiwanie zabijamy wyszukiwaniem sposobów na wcześniejszy powrót do Polski. Jeszcze nie wiemy, jaką różnicę zrobi kilka godzin opóźnienia, których ostatecznie zabraknie do takiej zmiany przelotów, żeby dostać się do Warszawy przed zamknięciem granic…

„Nie wcześniej niż za pół godziny” – powtarzają co jakiś czas koledzy z FIA. W końcu i oni mają dość oczekiwania, w cywilnych ciuchach opuszczają biuro prasowe i tor. Zaczepia nas jeden z ochroniarzy przed biurem prasowym: jest z Arabii Saudyjskiej, jego kraj już zamknął granice dla obywateli wielu krajów, w których szaleje koronawirus. Rozmowa schodzi na absurdalne tory: nowo poznany kolega zaczyna poruszać tematy iluminatów, spisku ONZ i depopulacji. .. Chyba czas się ewakuować, zwłaszcza że mija druga w nocy. Trzeba podjąć decyzję: całkowicie zarywamy noc, czy ratujemy parę (dosłownie!) godzin snu? Wracamy do hotelu. O piątej pobudka…

Wschód słońca w Albert Park z pewnością jest malowniczy, ale kiedy o szóstej znów zjawiamy się w robocie, jest jeszcze ciemno. Decyzji oczywiście wciąż nie ma, więc nadajemy kolejny meldunek z padoku. Robi się jasno, na torze zjawia się coraz więcej ludzi. Pojawiają się sprzeczne doniesienia, w mediach społecznościowych po prostu huczy od plotek. Władze sportu nie reagują, najwyraźniej trwa ostra przepychanka. Dziwi nas brak gotowych rozwiązań i chociażby wstępnego przegotowania na scenariusze, które z dużą dozą prawdopodobieństwa mogły pojawić się w rzeczywistości – jak potwierdzony przypadek zakażenia koronawirusem u kogoś z padoku. Udaje nam się potwierdzić, że niektórzy kierowcy – Sebastian Vettel i Kimi Räikkönen (później okazało się, że także Lewis Hamilton) – nie czekają na oficjalne decyzje i opuszczają już Melbourne.

Jak gdyby nigdy nic, po torze krążą dwa dwumiejscowe samochody (zbudowane dawno temu przez ekipę Minardi, na bazie nadwozi Tyrrella z sezonu 1998), wożące bardzo ważnych gości. Prowadzą je dawni kierowcy Minardi, Zsolt Baumgartner i Patrick Friesacher. Ryk trzylitrowych V10 jak podczas każdego dnia wyścigowego weekendu budzi okolice Albert Park do życia. Kolejną cegiełką w tym chaotycznym weekendzie jest przygoda Friesachera, który ląduje w żwirze…

Pracownicy zespołów zajmujący się obsługą samochodów mogą wejść do padoku dopiero trzy godziny przed rozpoczęciem treningu, czyli o 9:00 czasu miejscowego. Przed zakończeniem ciszy nocnej zawsze ustawia się długa kolejka pod elektronicznymi bramkami do padoku. Teraz wygląda to nieco inaczej: wśród kilku grupek brakuje czerwieni Ferrari, czarno-żółtych barw Renault czy biało-czarnych strojów Mercedesa. Są ludzie z Alfy Romeo, Alpha Tauri, Haasa, Williamsa i Racing Point, paru inżynierów Red Bulla. Można wydedukować, które ekipy od razu zapowiedziały, że startować nie będą.

Po zakończeniu ciszy nocnej ruszają prace w garażach, ale Mercedes i Ferrari nawet nie podnoszą bram, za którymi kryją się ich maszyny. W Renault garaż co prawda otwarty, ale samochody nadal stoją pod przykryciem. Haas ćwiczy pit stopy, Williams wykonuje poranny rozruch silników. Inni też się przygotowują, ale jakoś tak chyba bez przekonania.

Docierają do nas wieści, że kibice nie są wpuszczani na tor. Albo jedziemy bez nich, albo wcale. Cały czas panuje przekonanie, że jedynym rozsądnym rozwiązaniem jest ta druga opcja. Na co zatem czekamy? Na to, kto pierwszy mrugnie i ogłosi odwołanie wyścigu? Od tego, kto to zrobi, zależą przecież kwestie finansowe, ubezpieczeniowe… FIA ogłasza w końcu, że oni mogą odwołać zawody tylko w przypadku, w którym mamy mniej niż 12 samochodów. W przeciwnym razie to Federacja będzie odpowiadać za komercyjne skutki takiej decyzji. Cytując Lewisa Hamiltona: „cash is king”.

Mija dziesiąta i wreszcie coś zaczyna się dziać. Pracownicy toru przekazują sobie jednoznaczny sygnał: nie jedziemy. Pięć po dziesiątej tamę milczenia próbuje przerwać Mercedes: dociera do nas oficjalna informacja, że zespół złożył do FIA i F1 oficjalną prośbę o odwołanie Grand Prix Australii. Dwie minuty później otrzymujemy oficjalną decyzję: wyścig jest odwołany. W komunikacie można przeczytać, że podczas czwartkowego spotkania większość ekip była zdania, że zawody nie powinny się odbyć. Decyzja została ostatecznie podjęta przez FIA i F1, z pełnym wsparciem promotora (Australian Grand Prix Corporation). Ogłoszono ją niespełna dwie godziny przed planowanym rozpoczęciem pierwszego treningu i prawie dwanaście godzin po tym, jak McLaren wycofał się z weekendu.

Zespoły zaczynają się pakować, ludzie z innych ekip pomagają McLarenowi. My opowiadamy widzom Eleven o przebiegu wydarzeń. Tuż przed planowanym rozpoczęciem sesji treningowej Chase Carey, dyrektor wyścigu Michael Masi oraz przedstawiciele Australian Grand Prix Corporation, prezes Paul Little i dyrektor generalny Andrew Westacott, biorą udział w konferencji prasowej przed wejściem do padoku i biura prasowego. Obrazek jest kuriozalny: kwartet oficjeli jest oddzielony od grupy dziennikarzy barierkami, dystans wynosi ponad pięć metrów. My tłoczymy się przy barierkach – tak jak parę godzin wcześniej kibice, którzy nieświadomi sytuacji próbowali dostać się na tor.

Carey mówi o dynamicznej, szybko rozwijającej się sytuacji – jeszcze parę tygodni wcześniej nic nie sugerowało konieczności odwołania wyścigu. Nie wypowiada się na temat losu kolejnych rund, chcąc najpierw załatwić bieżące sprawy (dzień później potwierdzono kolejną oczywistą rzecz: Bahrajn i Wietnam nie odbędą się zgodnie z planem). Z kolei Australijczycy – poza przepraszaniem kibiców – podkreślają, że wyścig nie jest odwołany, tylko przeniesiony. Poinformowano o odwołaniu właśnie dla dobra tłoczących się pod torem kibiców – aby nikt nie pomyślał, że chodzi o drobne opóźnienie czy coś w tym stylu. Doprawdy, to dopiero ludzkie podejście…

Fakt jest taki, że konieczność ponownego rozstawienia całej wyścigowej infrastruktury, związane z tym koszty oraz czas praktycznie wykluczają możliwość rozegrania wyścigu w późniejszym terminie. Na razie nikt jednak o tym głośno nie mówi. Za to Carey odpowiada na słowa Hamiltona o kasie: – Gdyby kasa była królem, to wyścig nie zostałby odwołany.

Wyścigowy weekend dobiegł końca w piątek, tuż po południu. Ile przyjdzie nam czekać na kolejny? W Melbourne mówiło się o początku czerwca i wyścigu w Baku. Czas pokaże – na to nie mamy wpływu. Pozostaje pewien niesmak: mam wrażenie, że Formuła 1 zawiodła. Zaufaliśmy jej władzom. Myśleliśmy, że wiedzą, co robią. Zresztą my – dziennikarze – mieliśmy wybór. Nie mieli go chociażby pracownicy zespołów oraz mnóstwo innych ludzi, którzy musieli być na miejscu, żeby cały wyścigowy weekend mógł się odbyć. Byli wśród nich także nasi koledzy z Polski, ciężko pracujący na długo przed i na długo po każdym wyścigu – im powrót do domu wydłużył się jeszcze bardziej niż nam.

Mam nadzieję, że wnioski zostaną wyciągnięte i Formuła 1 zapamięta, że nie jest odporna na rzeczywistość. Mam nadzieję, że nigdy już nie dojdzie do sytuacji, która potwierdzałaby odważne, ważne i zapadające w pamięć słowa Lewisa Hamiltona.

1 KOMENTARZ

  1. W przypadku wielu amerykańskich firm, doszło do sporych przetasowań wśród udziałowców, po największych spadkach kursów na giełdzie po 1987 roku. Nowi udziałowcy pochodzili z kraju, który bardzo o to, aby mówić o wirusie COVID 19, zamiast o … wirusie, lub wirusie z miasta…
    Kolega z Arabii Saudyjskiej jest bliższy rzeczywistości niż się wydaje.
    Ja ze swej strony nigdy nie kupię opon Michelin. To ze względu na inną parodię z przeszłości.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here