Dan Wheldon (1978-2011)

Mógł być teraz na miejscu Jensona Buttona, z którym za młodu ścigał się w brytyjskiej Formule Ford. Mógł zamiast Roberta Kubicy zostać kierowcą testowym w BMW Sauber, ale po zdobyciu mistrzostwa IndyCar w 2005 roku wolał pozostać w USA. W tym roku prawie nie jeździł: wystartował tylko w kultowym Indy 500 i zwyciężył. Wczoraj w Las Vegas chciał wygrać po starcie z ostatniego, 34. pola. Miał w przyszłym roku na stałe wrócić na tor, w ekipie Andretti Racing. Nie wróci.

Wstrząsająca wieść o śmierci Dana Wheldona w przerażającym karambolu na torze w Las Vegas każe kolejny raz zastanowić się nad kwestią ryzyka w wyścigach. W tych smutnych okolicznościach nie chcę znów rozwodzić się nad niewątpliwym sensem stałego podnoszenia standardów bezpieczeństwa dotyczących czy to torów, czy samochodów, czy osobistego wyposażenia kierowców. Każdy tragiczny wypadek – nieważne, czy ginie mistrz z wieloma sukcesami na koncie, czy debiutant albo wręcz hobbysta jeżdżący w amatorskich seriach – przypomina nam o tym, że ryzyko jest nieodłączną częścią tego sportu i należy za wszelką cenę dążyć do jego zminimalizowania. Nikt nie powinien mieć co do tego żadnych wątpliwości.

Chciałbym jednak zwrócić uwagę na jedną rzecz, której po niedzielnym karambolu nie sposób przeoczyć. Z pozoru drobna kolizja pomiędzy dwoma zawodnikami, którzy – tak się składa – zaliczają swój pierwszy sezon w wyścigach na tak wysokim poziomie – miała katastrofalne skutki. Za te skutki odpowiada szereg czynników, na czele ze specyfiką rywalizacji na torze owalnym, ale u samych podstaw tragedii leży niepozorny kontakt pomiędzy samochodami dwóch kierowców, którzy spędzają niedzielne popołudnie na tym, co kochają robić: ścigają się, próbują wyprzedzać, walczyć o jak najlepsze pozycje – udowodnić, że są lepsi od rywali.

Nie chcę i nie zamierzam nikogo winić za wczorajszy wypadek i jego skutki – daleki jestem od tego! Chcę tylko zwrócić Waszą uwagę na fakt, że czasem kwestią ułamka sekundy jest przejście od ostrej walki, którą fajnie się ogląda w telewizorze, do fruwających w powietrzu części samochodów z bezradnymi kierowcami, którzy nie mają najmniejszej szansy na reakcję i ominięcie piekielnego chaosu. Chciałbym, żeby pamiętali o tym wszyscy zawodnicy, rywalizujący na każdym poziomie wyścigowego zaawansowania: od ich zachowania na torze zależy nie tylko wynik zawodów, ale także życie i zdrowie innych.

Każdy, kto wsiada do samochodu wyścigowego, z jednej strony jest świadomy istniejącego ryzyka, ale z drugiej chciałby się ścigać tak długo jak to możliwe – tymczasem jeden nieprzemyślany manewr może to uniemożliwić. Nie zawsze trzeba na siłę i za wszelką cenę szukać luki, stosować taktyki „po mnie choćby potop”.

Niebezpieczeństwo w tym sporcie i tak istnieje, nie ma sensu jeszcze bardziej podnosić jego poziomu ryzykancką jazdą zgodnie z mylnym przekonaniem, że rywal ustąpi pola, a dzięki obecnemu poziomowi zabezpieczeń nawet w groźnie wyglądającym incydencie nikomu nic się nie może stać.

Oczywiście nie można popadać w skrajności: nie chcę też, żeby nagle tory wyścigowe świata zamieniły się w paradę dżentelmenów szos, jednakowoż trzeba cały czas pamiętać o tym, że sytuacja w każdej chwili może wymknąć się spod kontroli i wówczas żadne nowoczesne systemy bezpieczeństwa nie są w stanie zapobiec tragedii.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here