Nasze oczekiwania nie były wygórowane – ale może bez przesady? Tak z nutką ironii możemy podsumować postawę Sergio Péreza po tym, jak Red Bull przedłużył z nim kontrakt. W sześciu poprzednich rundach, do Grand Prix Węgier włącznie, wicemistrz świata aż cztery razy nie przebrnął przez pierwszą fazę kwalifikacji, a bilans punktowy był porównywany ze zdobyczami Lance’a Strolla czy Nico Hülkenberga. Im słabsze tempo Red Bulla na tle rywali – a trzeba przyznać, że ostatnimi czasy stracili miano najszybszej ekipy w stawce – tym gorzej wygląda postawa „Checo”.
Zespół oczywiście liczył na to, że przedłużenie kontraktu podziała jak kojący balsam. Uspokoi nerwy, przede wszystkim pozwoli nabrać pewności siebie. Ta jest potrzebna, skoro wspomniane tempo ekipy nie pozwala już na spokojne wygrywanie kolejnych wyścigów, nie mówiąc już o dubletach. Red Bull potrzebuje solidnego, regularnego kierowcy – teraz już nie tylko do zdobywania punktów, ale także do stworzenia strategicznego zagrożenia dla konkurencyjnych ekip, które częściej niż rzadziej mają obu zawodników w ścisłej czołówce. Tymczasem Pérez, zamiast spełniać oczekiwania po zdjęciu z niego presji związanej z niepewną przyszłością, robi coś dokładnie odwrotnego. Marnuje potencjał i prędkość, które niewątpliwie posiada (oczywiście nie na równi z Maksem Verstappenem), do tego rozbija samochody i generalnie przy jego „pomocy” McLaren zaczyna stwarzać realne zagrożenie w klasyfikacji konstruktorów.
Red Bull ma w tym wszystkim trochę szczęścia – rywale z Woking stracili sporo punktów w pierwszej fazie sezonu, z kolei Ferrari zgubiło się na krętych ścieżkach rozwoju samochodu, a Mercedes co prawda wygrał ostatnio dwa wyścigi, ale wcześniej też znacząco odstawali tempem od czołówki. Gdyby pojawił się jeden regularny rywal, to mistrzowie świata już dawno mieliby poważne kłopoty.
Gorsza wiadomość jest taka, że na takiego konkurenta zdecydowanie wyrasta McLaren. Pomarańczowe samochody są teraz najlepsze w stawce, a Lando Norris i Oscar Piastri potrafią to wykorzystywać. Oczywiście ten pierwszy jeszcze gubi się w ostrej walce na torze, a jego młodszy kolega, autor zwycięstwa na Hungaroringu, wciąż zbiera doświadczenie i jego wyścigowe tempo jest słabsze, ale w walce z osamotnionym Verstappenem potrafią sobie poradzić. Max musiał na Hungaroringu zmagać się jeszcze z Lewisem Hamiltonem czy Charles’em Leclerkiem – po drodze narzekając na wszystko, od strategii, tempa i balansu samochodu po pracę sędziów. Mur się kruszy, a Pérez, zamiast go cementować, podkłada materiały wybuchowe.
Wspomniane szczęście Red Bulla działa oczywiście także na korzyść Meksykanina. Jeszcze prowadzą w klasyfikacji konstruktorów, jeszcze McLaren nie jest w bezpośrednim zasięgu. Nikt chyba nie wątpi, że fotel „Checo” jest poważnie zagrożony w kontekście sezonu 2025, ale dokończenie tegorocznych zmagań także stoi pod znakiem zapytania. Drugim sprzyjającym Pérezowi czynnikiem jest oczywiście niepewność w temacie przyszłości Verstappena (piszemy o tym na str. 8), a trzecim – w tej sytuacji najważniejszym – brak oczywistego kandydata.
Red Bull słynie z odważnych decyzji, podejmowanych w trakcie sezonu. Niektóre przynoszą oszałamiające sukcesy – jak promocja Verstappena w miejsce Daniiła Kwiata po pięciu rundach sezonu 2016; inne niewiele zmieniają. Alexander Albon za Pierre’a Gasly’ego, różne roszady w Toro Rosso – wnioski są oczywiste. Zmiana nie zawsze odbywa się na lepsze, trzeba mieć dobrego kandydata. Daniel Ricciardo rozczarowuje, Yuki Tsunoda też nie jeździ regularnie, a do tego rodzina Red Bulla ma na jego temat mnóstwo informacji i jakoś do tej pory nie brała go pod uwagę, Liam Lawson – chyba najlepszy kandydat z tej trójki – wciąż ma małe doświadczenie.
Jednak po każdym z nich można się spodziewać, że byliby w stanie wyciskać z Red Bulla chociaż minimum przyzwoitości w postaci regularnych awansów do Q3 (kierowcy RB robią to dość często swoimi samochodami). Wtedy o punkty jest dużo łatwiej, można też próbować „pomagać” Verstappenowi, skoro to także zaczyna być potrzebne.
Kluczowym weekendem może być Belgia. Słowa Péreza o „obowiązującym kontrakcie” oraz deklaracje, że może przyjeżdżać nawet ostatni, a umowa i tak będzie przez zespół przestrzegana, brzmią jak typowe myślenie życzeniowe. Mistrzowski zespół po prostu nie będzie trzymał takiego zawodnika w kokpicie, tracąc kolejne punkty.
Artykuł ukazał się w polskiej edycji miesięcznika „GP Racing”.