Kontrowersyjnych tematów w Formule 1 jak zwykle nie brakuje, a po pierwszych kilku rundach sezonu 2024 na tapet wróciło sędziowanie – zwłaszcza po werdykcie w sprawie Fernando Alonso i George’a Russella z końcówki Grand Prix Australii. Czytając uzasadnienie dwudziestosekundowej kary dla kierowcy Astona Martina miałem wrażenie, że mamy tu do czynienia z mocno naciąganymi tłumaczeniami.
Stali czytelnicy pewnie wiedzą, że nie zwykłem doszukiwać się za wszelką cenę afer i kontrowersji, niejako sprzecznie z najnowszymi trendami, „nakazującymi” szukania sensacji w celu uzyskania poklasku i popularności. Trudno jednak bronić zasadności decyzji sędziowskiej, która stoi w jawnej sprzeczności z forsowaną od lat filozofią, w myśl której oceniane jest samo wykroczenie, a nie jego skutki. Całą tyradę o potencjalnie niebezpiecznej, nieprzewidywalnej jeździe hiszpańskiego weterana można obalić jednym argumentem: gdyby Russell nie wyleciał z toru, nie byłoby nawet dochodzenia w tej sprawie.
Nie tylko moim zdaniem to nie była sytuacja „na styk”. George ścigał Fernando, ale nie siedział mu na ogonie. Z kamery pokładowej w Mercedesie widać było, ile miał czasu na zorientowanie się, że samochód przed nim zmienia tempo, a różnica między nimi maleje. Zresztą Russell później sam przyznał, że akurat zerkał na wyświetlacz czy poprawiał coś na kierownicy – mówiąc wprost, zagapił się. Później najwyraźniej spanikował, gdy w ostatniej chwili zobaczył, że rywal jest znacznie bliżej.
Teoria o „brudnym powietrzu” za Alonso też niespecjalnie się broni – pomijając już nawet fakt, że nawet sędziowie uznali, iż Fernando nie ponosi odpowiedzialności za zakłócanie strugi za sobą. Russell stracił panowanie nad tyłem samochodu i wpadł w żwir, a kiedy aerodynamice „przeszkadza” auto jadące z przodu, to z reguły najpierw mamy podsterowność i wyjeżdżający na zewnątrz przód. Jeśli ktoś ma czas i ochotę, może przejrzeć ujęcia z kamery pokładowej Russella i zwrócić uwagę, jaką linią wchodził w feralny zakręt na poprzednich okrążeniach – czy aby na tym ostatnim nie zjechał też bardziej w lewo?
Tak czy inaczej, zdania wśród kierowców i ekspertów są oczywiście podzielone (u kibiców zawsze są podzielone, więc tego akurat nie trzeba szczególnie podkreślać). Alonso słusznie pyta, do jakiego stopnia sędziowie powinni ingerować w to, jak najlepsi kierowcy na świecie prowadzą swoje samochody? Czym te zagrywki starego lisa różniły się od gierek przed punktem detekcji DRS – najpierw z udziałem Maksa Verstappena i Lewisa Hamiltona, później Verstappena i Charles’a Leclerca?
Inaczej należałoby oceniać sytuację z Melbourne, gdyby doszło do bezpośredniego zajechania drogi czy spowodowania kolizji. Russell był (relatywnie) daleko, miał czas na reakcję, a gdyby się nie rozbił, w ogóle nie byłoby tematu.
Podobnie zresztą oceniałem pamiętną karę dla Sebastiana Vettela, za powrót z pobocza i rzekome przyblokowanie Hamiltona w Grand Prix Kanady 2019. Tam też dystans był spory, do samego ścięcia szykany przez ówczesnego kierowcę Ferrari nie doszło wskutek bezpośredniej walki, ataku rywala.
Wracając do Alonso, lata mijają, a on nadal nie ma szczęścia do dyskusyjnych kar. Pamiętacie, jak kiedyś na Monzy sędziowie uznali, że przeszkadzał Felipe Massie w kwalifikacjach – jechał kilkaset metrów przed rywalem i jeśli już miał jakiś wpływ na tempo Brazylijczyka, to raczej mu pomagał, dając strugę aerodynamiczną. Cóż, to był sezon 2006 – Alonso jeździł w Renault, Massa w Ferrari z Michaelem Schumacherem, który walczył z Hiszpanem o tytuł.
Czy receptą na wszystkie spory wokół mniej lub bardziej kontrowersyjnych kar byłoby wprowadzenie stałego panelu sędziowskiego, a nie rotacji w składzie? Też nie do końca, bo zamiast różnic w ocenie niektórych incydentów mielibyśmy z kolei oskarżenia o stronniczość i rozbieranie wszystkich decyzji na czynniki pierwsze, by udowodnić rzekome sprzyjanie temu czy innemu kierowcy. Może zatem wróćmy do pomysłu, który był już stosowany w F1 przez dwa sezony, z jednym stałym członkiem składu sędziowskiego. W latach 2006-2007 taką funkcję pełni Tony Scott-Andrews i… nie zgadniecie, oskarżano go o stronniczość i faworyzowanie niektórych zawodników. Myślę jednak, że warto ponownie sprawdzić scenariusz ze stałym przewodniczącym panelu, wspieranym przez doświadczonych sędziów oraz byłych kierowców wyścigowych (tych, którzy potrafią oceniać sytuację i mają coś rozsądnego do powiedzenia). Jacyś chętni kandydaci?
Artykuł ukazał się w polskiej edycji miesięcznika „GP Racing”.