Ładne talerzyki, panowie. Na podium w Melbourne stanęła pierwsza trójka mistrzostw świata z sezonu 2012, ale w odwrotnej kolejności.

Doniesienia o możliwej dominacji jednego zespołu okazały się (jak na razie) przesadzone. Oczywiście zawody w Melbourne często rządzą się swoimi prawami, ale przebieg weekendu na Albert Park pokazuje, że w tej fazie sezonu możemy spodziewać się wszystkiego. Może poza doskonałymi startami Marka Webbera…

Grand Prix Australii to namacalny dowód na to, że wygłaszana często po kwalifikacjach formułka „punkty zdobywa się w wyścigu” nie jest pustym frazesem. Sebastian Vettel dominował w piątkowych treningach, nie dał też szans rywalom w finale kwalifikacji. Na przesychającym torze pokonał najbliższego rywala spoza Red Bulla – Lewisa Hamiltona – aż o 0,6 sekundy. Kiedy po zgaszeniu czerwonych świateł już na pierwszym okrążeniu uciekł duetowi Ferrari na ponad dwie sekundy… Cóż, zanosiło się na nudne półtorej godziny. Tyle, że niektórzy czuli pismo nosem już po kwalifikacjach.

Chyba nie widziałeś jego opon, są zjechane – powiedział przed startem Jenson Button dziennikarzowi BBC Andrew Bensonowi, który spodziewał się, że mistrz świata w swoim stylu odjedzie rywalom. Kierowca McLarena, który sam nie odegrał poważniejszej roli w wyścigu, miał rację. Chłodne warunki i ostra jazda w Q3 wywołały graining na supermiękkich Pirelli – zjawisko często spotykane za czasów twardszych, bardziej wytrzymałych opon Bridgestone. W warunkach niewystarczającej przyczepności na bieżniku ślizgającej się opony tworzyły się wałeczki oderwanej gumy, jeszcze bardziej pogarszające przyczepność – takie błędne koło, które trzeba było przeczekać, „przecierając” ogumienie, albo zjechać po nowy komplet. Vettel już po siedmiu okrążeniach wyścigu zanurkował do alei serwisowej.

Na tym etapie kierowcy Ferrari nie byli jeszcze w stanie tego wykorzystać, ale przy drugiej turze zjazdów Fernando Alonso uprzedził lidera oraz swojego zespołowego partnera i zjechał po kolejny komplet pośrednich Pirelli jedno okrążenie przed mistrzem świata i aż trzy kółka przed Felipe Massą. Brazylijczyk przez opóźniony zjazd stracił szansę na wyprzedzenie Vettela i ponadto spadł za Alonso. – On zjechał trzy-cztery okrążenia wcześniej niż mieliśmy to zaplanowane – opowiadał Massa o strategii zespołowego partnera. – Ja się na to nie zdecydowałem. Jego strategia się sprawdziła, wykorzystał pusty tor przed sobą. Wiadomo, że kiedy jedziesz z tyłu, to częściej próbujesz ryzykować.

Jedno okrążenie różnicy wystarczyło i Vettel po drugiej wizycie w boksach spadł za Alonso. Jednak zanim do tego doszło, otrzymaliśmy kolejny dowód na to, że Red Bull niekoniecznie dobiera ustawienia swoich samochodów z myślą o wyprzedzaniu (bo przecież nikt nawet nie będzie śmiał zasugerować, że mistrz świata nie radzi sobie z rywalami wolniejszymi o półtorej sekundy?).

Po pierwszej wizycie w boksie Vettel znalazł się za startującym na pośredniej mieszance Adrianem Sutilem. Tracił do niego niecałe osiem sekund. Na dziewiątym okrążeniu był szybszy od kierowcy Force India o 1,7 sekundy, tak samo na 10. kółku. Na jedenastym różnica wyniosła „zaledwie” sekundę na korzyść mistrza świata, na kolejnych dwóch Vettel odrobił 1,3 i 1,2 sekundy – i to bez pomocy DRS. Na 14. okrążeniu znalazł się tuż za Sutilem i wyglądało na to, że w tym momencie skończyły mu się pomysły. Tłumaczył później, że przy jeździe w tłoku przednie opony szybko tracą formę (święta prawda!), ale trzeba też pamiętać, że ogumienie w Force India było „starsze” o siedem okrążeń. Mimo tego Vettel nie poradził sobie z rodakiem, a po kilku okrążeniach wypadł nawet z zasięgu DRS. Jazda mistrza świata za Sutilem pomogła Alonso w zredukowaniu straty do kierowcy Red Bulla z ponad 4 sekund po pierwszej zmianie opon do 1,3 sekundy na ostatnim okrążeniu przed drugą wizytą w boksie (20. okrążenie). Gdy Vettel skontrował, zjeżdżając jedną rundę po kierowcy Ferrari, wrócił na tor 1,6 sekundy za nim. Byłaby to niezwykle pasjonująca walka o zwycięstwo, gdyby… gdyby nie Kimi Räikkönen.

Niczym w zeszłym roku w Abu Zabi, Fin dobrze wiedział, co robi. Nawet pierwsza trójka wyścigu wyglądała tak samo: znikome zużycie opon w połączeniu z niezłym startem z siódmego pola (od razu przebił się na piąte miejsce) i wyprzedzeniem Hamiltona na drugim okrążeniu pozwoliły mu zamienić strategią dwóch postojów w 20. zwycięstwo w karierze – jeśli wierzyć jego słowom, jedno z najłatwiejszych. Swoją drogą to niezły kontrast z Vettelem czy Hamiltonem, którzy często kokietują dziennikarzy i podkreślają, że dany triumf jest ich „najtrudniejszym” w karierze. Mistrz świata „zgasił” zresztą Iana Parkesa z Press Association podczas konferencji prasowej po kwalifikacjach. Parkes ośmielił się zasugerować, że zdobycie pole position wyglądało na łatwe, na co Vettel odparował: – Cóż, to może następnym razem ty się tym zajmiesz, a ja wezmę sobie wolny dzień.

Po czasach okrążeń Räikkönena praktycznie nie było widać żadnego śladu degradacji. Dość przypomnieć, że na 56. okrążeniu – niczym za starych, dobrych czasów w Ferrari, kiedy (jak sam przyznał) robił to z nudów – Kimi wykręcił najlepszy czas okrążenia w wyścigu. Jego „białe” Pirelli miały wówczas za sobą 22 okrążenia – ani Vettel, ani Alonso nie przejechali tylu okrążeń na żadnym komplecie swoich opon, nie mówiąc już o osiąganiu takich rezultatów. Co ciekawe, zmuszony do dodatkowego zjazdu po ogumienie Jules Bianchi założył w końcówce wyścigu ponownie supermiękkie opony i lekką Marussią wykręcił 11. czas okrążenia w stawce, gorszy od najlepszego rezultatu Vettela o zaledwie 0,045 sekundy. Oczywiście to tylko ciekawostka statystyczna, bez najmniejszego znaczenia.

Jeśli chodzi o degradację, nieźle wypadły także samochody Force India: Sutil oraz Paul di Resta także pojechali na dwie zmiany, a świetny powrót Niemca do ścigania został nieco splamiony słabą ostatnią zmianą. Startujący z 12. pola Sutil zastosował odwróconą strategię (start na pośredniej mieszance) i podczas drugiego, ostatniego postoju założono mu zgodnie z regulaminem supermiękkie, „czerwone” Pirelli. Głodny sukcesu kierowca, który w tym wyścigu zaliczył swoje pierwsze w karierze kilometry na prowadzeniu, zbyt ostro obszedł się z nowym kompletem opon. Pojawił się graining i z piątej lokaty zrobiła się siódma. I tak nieźle, ale zastanawiam się, czego dokonałby Nico Hülkenberg, gdyby jego Sauber nie wyzionął ducha przed startem – Niemiec ruszałby z 11. pola, a jego zespołowy partner Esteban Gutiérrez w debiucie przebił się z 18. pola startowego na trzynaste.

Najsłabiej pod względem degradacji – przynajmniej biorąc pod uwagę kontrast z oczekiwaniami po kwalifikacjach – wypadł Red Bull i Mercedes. Po ekipie z Brackley widać zeszłoroczne przypadłości dotyczące opon: Hamilton próbował pojechać na dwa postoje, ale ostatecznie skończyło się na trzech. Nico Rosberg po zakończeniu jazdy z defektem elektroniki zarzekał się, że zdobyłby masę punktów, bo planował tylko dwie wizyty w boksach, ale nie wiadomo, co by z tego wyszło – jego auto popsuło się jedno okrążenie po tym, jak drugą zmianę zaliczył Lewis, dla którego wszak nie były to ostatnie odwiedziny u mechaników.

Widać po prostu, że w Australii najszybsze samochody w kwalifikacjach nie radziły sobie z utrzymaniem degradacji w wyścigu, z kolei w przypadku Lotusa Räikkönena gorsza postawa w kwalifikacjach została zrekompensowana przez niesamowicie równe tempo w wyścigu. Pośrodku skali znalazło się Ferrari, które w nagrodę prowadzi w mistrzostwach konstruktorów – i trudno się oprzeć wrażeniu, że przy nieco lepszej taktyce dla Massy można było zepchnąć Vettela z podium.

Na koniec przydługiego tekstu jeszcze parę luźnych uwag. Pastor Maldonado jako jedyny wyleciał z wyścigu z własnej winy, potwierdzając tylko ustaloną już opinię na temat jego umiejętności. Valtteri Bottas pokonał go o 0,3 sekundy w deszczowej Q1, a wywalczenie w wyścigu pozycji wyższej niż 14. uniemożliwiła forma Williamsa – zespół rozważa podobno powrót do najstarszej tegorocznej specyfikacji, z czasów prezentacji FW35 podczas pierwszych testów w Barcelonie.

Występ Romaina Grosjeana utwierdził mnie w przekonaniu, że jego występy dzielą się na spektakularne (podium albo wypadek) i kompletnie bezbarwne. Były tam co prawda jakieś tłumaczenia o podejrzanej usterce samochodu, ale fakt jest taki, że Francuz w tym wyścigu po prostu nie istniał. Podobnie jak McLaren, który dobre czasy w Jerez uzyskiwał tylko dzięki błędowi konstrukcyjnemu – jeden z elementów zawieszenia był wadliwie zainstalowany i przy niskim ustawieniu zawieszenia, niemożliwym do zastosowania na wyboistych torach lub przy większym obciążeniu paliwem auto było dość szybkie. Tak naprawdę jest jednak na tyle wolne, że ekipa rozważa skorzystanie z zeszłorocznego nadwozia (jedynym wymogiem będzie przejście zaostrzonych przed tym sezonem testów zderzeniowych oraz elastyczności przedniego skrzydła).

W walce dwóch ekip z końca stawki górą była dozbrojona KERS-em Marussia i coś mi mówi, że w tym roku rywalizację maruderów wygra Jules Bianchi. Mam też nadzieję, że kiedyś będzie mógł się sprawdzić w czymś szybszym. Niekoniecznie jest materiałem na świetnego kierowcę, ale chętnie zobaczyłbym go na miejscu paru zawodników z wyżej notowanych ekip.

Chciałbym jeszcze napisać parę ciepłych słów na temat walki Hamiltona z Alonso, do której doszło w połowie wyścigu. Hiszpan atakował od zewnętrznej, jego rywal nie byłby sobą, gdyby za wszelką cenę nie próbował się bronić – choć z taktycznego punktu widzenia lepiej było odpuścić i nie tracić czasu. Ferrari było już wyraźnie z przodu, a Lewis zablokował hamulce na dojeździe do prawego zakrętu. Alonso zachował przytomność umysłu i musiał dostrzec w lusterku pozbawionego chwilowo kontroli Mercedesa – choć mógł się już złożyć w zakręt, pojechał jeszcze kawałek prosto, unikając kolizji. Gdyby doszło do zderzenia, pewnie nie zostałby uznany przez sędziów za winnego, ale co to za pocieszenie, skoro przy poważniejszych uszkodzeniach straciłby szansę na punkty? Znam co najmniej kilku kierowców, którzy w tej sytuacji złożyliby się w zakręt, nie bacząc na konsekwencje – lub po prostu nie zwracając uwagi na broniącego się, chwilowo pozbawionego kontroli nad samochodem Hamiltona.

Mam nadzieję, że kolejne starcie o punkty mistrzostw świata, na które musimy poczekać zaledwie niecały tydzień, również dostarczy nam sporych emocji. Gdyby tor Sepang leżał w jakiejś stabilnej strefie klimatycznej, postawiłbym na Red Bulla i Vettela (przecież Webber znów będzie miał problemy z KERS/ECU/hamulcami/wydechem/sprzęgłem/zawieszeniem – niepotrzebne skreślić), ale pogoda w Malezji potrafi solidnie namieszać… Poza tym zarówno Räikkönen, jak i Alonso twierdzą, że ich samochody są dość dobre, a w ich ustach to rzadkie komplementy – mamy więc na co czekać!

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here