Przełom kwietnia i maja mimo wiosennego ożywienia często zmusza do zadumy nad losem ludzi, którzy robią w życiu to, co kochają robić – i płacą za to najwyższą cenę. Pamiętny czarny weekend na Imoli, w 1994 roku, wcale nie był najtragiczniejszy w dziejach motorsportu czy samej Formuły 1. Dramaty na włoskim torze rozegrały się jednak w zupełnie innej epoce niż poprzednie tragedie. Sport stał się prawdziwie globalnym widowiskiem, jego bohaterowie mieli status gwiazd, a wszystko rozgrywało się na oczach widzów ze wszystkich zakątków świata – na żywo, w telewizji.

Dla mojego pokolenia było to pierwsze spotkanie z mrocznym obliczem Formuły 1. Dawniejsze dramaty poznawałem z książek i zagranicznych czasopism, a w maju 1994 roku los postanowił przypomnieć, że wyścigi są śmiertelnie niebezpieczne. Od razu wyprowadził podwójny cios, jakby podkreślając równość wszystkich ludzi wobec majestatu śmierci. Debiutant Roland Ratzenberger i jeden z najwybitniejszych kierowców wszech czasów Ayrton Senna – trudno o ostrzejszy kontrast.

Obaj zginęli na torze, prowadząc swoje wspaniałe maszyny. Obaj zdążyli spełnić swoje wielkie marzenia, obaj mieli to szczęście, że żyli tym, co dawało im ogromną frajdę. Różniło ich niemal wszystko, ale łączyła niewiarygodna pasja, z której zdołali uczynić motyw przewodni swojego życia. Żyli wyścigami, dla wyścigów i z wyścigów – nie znali, nie zdążyli poznać innego życia.

To banał, ale koledzy z toru – a także zwykli ludzie – wiele im zawdzięczają. Nie mam tu na myśli jedynie tych chwil zadumy, które pozwalają docenić nasze zwykłe, szare, codzienne sprawy. Tamta tragedia, ta bolesna pobudka po wielu latach uśpienia względnym bezpieczeństwem w Formule 1, odmieniła wyścigowy świat. Zabezpieczenia wskoczyły na jeszcze wyższy poziom, a pokłosiem dramatów z Imoli było także podniesienie standardów w motoryzacji drogowej.

Mimo to zagrożenie nadal się czai, gotowe do ataku. Uśpione, nie wyeliminowane. Od czasu do czasu boleśnie się o tym przekonujemy, żegnając kolejnych zawodników – też żyjących marzeniami, dla marzeń i z marzeń. Ryzyko jest nieodłączną częścią wyścigów. Pewnie nie tylko ja wiele dałbym za to, żeby jedynymi konsekwencjami usterek technicznych, ludzkich błędów czy niezwykłych splotów okoliczności były wyłącznie pogruchotane samochody, urażona duma kierowcy i zerowa zdobycz punktowa. Niestety tak nie jest, a pocieszenie w trudnych chwilach jest tylko jedno. Oni kochają to robić. Pamiętajmy o tym – i o ryzyku – nie tylko w te różne smutne rocznice.

A jeśli ktoś ma ochotę jeszcze poczytać i powspominać…
Wspomnienie z 2018 roku
Wspomnienie z 2016 roku
Wspomnienie z 2014 roku

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here