Fernando Alonso patrzy w przyszłość. Ma się nad czym zastanawiać: będzie nosił czerwone barwy przynajmniej do końca sezonu 2016...

Niedawne czystki wśród personelu Ferrari to niekoniecznie koniec przemian w zespole, który aspiruje do czegoś więcej niż okazjonalnych wizyt na podium. Zwłaszcza, że ma w składzie kierowcę z absolutnej czołówki mistrzostw świata – i to on zdaje się wpływać na zmiany wewnątrz Scuderii.

Parę miesięcy temu usłyszałem ze źródła zbliżonego do Fernando Alonso, że Hiszpan kipiał frustracją i był mocno zdenerwowany formą Ferrari podczas pierwszych tegorocznych Grand Prix. Nie ma się zresztą czemu dziwić – jeden z najlepszych kierowców ostatnich lat nie jeździ w Formule 1 z myślą o walce o miejsca poza podium. Pierwsze wyścigi sezonu 2011 pokazały, że czerwone auta ustępują formą dwóm zespołom, co w najlepszym razie pozwala mieć nadzieję na zajęcie trzeciego miejsca, o ile rywalom trafi się słabszy dzień. Minęło trochę czasu i Ferrari nie wykonało gigantycznego postępu jeśli chodzi o szybkość, za to światło dzienne ujrzały dwie istotne wiadomości: Alonso przedłużył kontrakt z ekipą przynajmniej do końca sezonu 2016 (poprzednia umowa wygasała po 2012 roku), a parę dni później ogłoszono, że główny projektant Aldo Costa „przejmie inne obowiązki w firmie”. W wolnym przekładzie z żargonu F1 na język polski: „Tu się nie sprawdził, niech się teraz pobawi samochodami drogowymi”.

Skupmy się jeszcze przez chwilę na pierwszej informacji. Alonso nie jest kierowcą, który w ciemno wiązałby się długoletnią umową z jakimkolwiek zespołem. Mimo jego wzniosłych komentarzy o atutach startów w Ferrari, gdzie rzekomo nawet przy słabym samochodzie można zająć drugie miejsce w mistrzostwach świata, trudno przymknąć oczy na pełne rozczarowań dwie dekady dzielące triumf Jody’ego Schecktera w 1979 roku od początku dominacji Michaela Schumachera. W tym sporcie rola techniki jest zbyt duża, aby jeden człowiek – kierowca – mógł mieć wyłączny wpływ na wynik rywalizacji. To nie są już lata 50. ubiegłego stulecia, kiedy to Juan Manuel Fangio zdobył pięć tytułów mistrza świata za kierownicą czterech różnych samochodów. Dlatego każdy szanujący się mistrz świata potrzebuje pewności, że kolejnych lat nie spędzi w środku stawki – chyba, że nazywa się Schumacher, lata świetności ma już za sobą, nudzi się w domu, a w F1 płacą mu miliony.

Skąd taka pewność u Alonso? Nie śmiem nawet pomyśleć, że wszedł już w „tryb Schumachera” i chce sobie po prostu pojeździć i dorobić do emerytury. Nie na tym etapie kariery. Wciąż jest młody, piekielnie szybki i ma dużo do zdobycia.

Gdyby ekipa była na fali zwycięstw, łatwiej by było zrozumieć taki krok. Jednak tak nie jest i najwyraźniej zespół musiał dać mu pewność, że od strony zaplecza technicznego wszystko będzie grało na jak najwyższym poziomie. Jeszcze parę dni temu byłem skłonny pomyśleć, że być może Ferrari negocjuje z FIA odwleczenie debiutu silników 1,6 litra, aby nie umieszczać kolejnej niewiadomej we wzorze na najlepszy samochód w stawce. Decyzja jednak już zapadła (choć Jean Todt poddaje to w wątpliwość, wyjawiając swoisty szantaż ze strony Renault – swoją drogą, czy mniej ważne dla F1 są Ferrari z Mercedesem?), więc trzeba poszukać głębiej.

Chris Dyer, uznany za głównego architekta spektakularnej klęski strategicznej Scuderii podczas Grand Prix Abu Zabi 2010, już od pół roku odpoczywa sobie od zgiełku wyścigowych silników. Teraz podobny los spotkał Costę, który najwyraźniej nie sprostał znacznie ważniejszemu w przekroju całego sezonu zadaniu: nie udało mu się skonstruować wystarczająco mocnej maszyny.

W padoku nie brakuje opinii, że osoby pociągające za sznurki w Ferrari – Stefano Domenicali i Luca di Montezemolo – nie są ludźmi zdolnymi do drastycznych, zdecydowanych posunięć. Nie nawykli do rządzenia twardą ręką zespołem, od którego wymaga się wspięcia na wyżyny możliwości i walki do upadłego w każdym wyścigowym aspekcie: czy to na polu taktyki, czy projektowania samochodów, czy wreszcie skutecznego poszukiwania nowatorskich rozwiązań. Czy Ferrari wprowadziło ostatnimi czasy coś rewolucyjnego w swoich samochodach? Podwójny dyfuzor wprowadziły ekipy Brawn, Williams i Toyota. Kanał F to wynalazek McLarena, a pompowany spalinami dyfuzor jako pierwszy zastosował Red Bull. Nawet Renault błysnęło nowatorską koncepcją układu wydechowego, a Ferrari wsławiło się jedynie zastosowaniem nowego tylnego skrzydła w Barcelonie, które zresztą musiało zniknąć z samochodów po piątkowych treningach, bo nie spełniało regulaminowych wymogów. Wygląda na to, że projektanci włoskiego zespołu  nie potrafią nawet znaleźć luki w przepisach tak skutecznie, jak robią to rywale…

Ktoś zatem musi wziąć zespół w garść i wygląda na to, że nowym – zakulisowym – przywódcą Scuderii może zostać właśnie Alonso. Zdaniem obserwatorów Hiszpan ma cechy lidera i doskonale wie, jak osiągnąć zamierzony cel, otaczając się odpowiednimi ludźmi. Z zespołu zniknął już człowiek, który w decydującej rozgrywce ubiegłorocznych mistrzostw świata nie ogarnął sytuacji i wpuścił swojego kierowcę w pułapkę w postaci Witalija Pietrowa, a autor niewystarczająco szybkiego Ferrari 150° Italia też musiał przynieść własną głowę na tacy.

Czy to koniec czystek w Ferrari? Na to się nie zanosi. Biorąc pod uwagę aerodynamiczną słabość tegorocznego modelu wydaje się, że spać spokojnie nie może Nikolas Tombazis. Łowcy głów z Maranello podobno węszą już u konkurencji (wspomina się nawet o Red Bullu i Peterze Prodromou, wiernym cieniu artysty Adriana Neweya, który zdaniem niektórych ma w sobie zbyt wiele geniuszu, aby móc zaprojektować samochód Formuły 1 bez współpracowników, trzymających jego fantazję w ryzach…), szukając odpowiedniej osoby na stanowisko szefa działu aerodynamiki. Trzeba wszak zadowolić mistrza, który obdarzył zespół (hojnie go opłacający) zaufaniem na kolejne sezony. Tym Alonso różni się od Kimiego Räikkönena: zamiast przesiadywać na jachcie i chodzić na imprezy, niczym bulterier walczy o jak najlepszy samochód dla siebie, być może stymulując szefostwo zespołu do podjęcia kroków, na które sami by się nie zdecydowali. Dlatego Fin startował w Ferrari przez trzy lata, a Fernando w najgorszym razie spędzi tu siedem sezonów i wiele wskazuje na to, że może zbudować wokół siebie mistrzowską ekipę.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here