W deszczowej GP Chin 2007 z powodu defektu BMW Sauber F1.07 uciekło coś więcej niż podium.

Swoją biografią Robert Kubica od lat potwierdza, że mamy do czynienia z kimś wyjątkowym – nie tylko fantastycznym kierowcą, ale również niesamowitym człowiekiem.

Dlaczego powrót Roberta Kubicy za kierownicę Renault R.S.17 był tak entuzjastycznie wyczekiwany przez całą Formułę 1? Powodów, które się na to złożyły, jest wiele – począwszy od gigantycznego talentu, poprzez nieskażoną sztucznością wyćwiczoną przez sztaby specjalistów PR czy przebijającą się przez służalczych klakierów naturalność, po niesamowitą osobowość, emanującą szczególnym hartem ducha i zwycięstwem woli nad materią. Polak zdecydowanie wyróżnia się na tle innych kierowców, co stanowi atut nie do przecenienia, a stojąca za nim historia dodaje mu jeszcze wyjątkowej aury. Kilkuletnia wspinaczka, pełna cierpień, wyrzeczeń i zwątpień dobiega końca. Szczyt jest już w zasięgu wzroku. Pozostał ostatni etap. Zanim on jednak nastąpi, wróćmy do chwil, które zdefiniowały Roberta Kubicę.

Wystarczająco inteligentny
Jeżeli do tego momentu ktoś miał jeszcze wątpliwości, czy Robert jest kandydatem na przyszłą gwiazdę F1, to test z ekipą Renault na Circuit de Catalunya w grudniu 2005 roku rozbił je w puch. Spod Barcelony popłynął przekaz, świadczący o wielkiej klasie polskiego kierowcy. – Po teście byłem pod wielkim wrażeniem i zastanawiałem się, jak to możliwe, że Renault skreśliło go ze swojego programu rozwojowego? Osobiście sądzę, że zrobiono to z przyczyn politycznych – wspominał po latach Pat Symonds, mający za sobą współpracę m.in. z Ayrtonem Senną, Michelem Schumacherem i Fernando Alonso. – Robert był ekstremalnie szybki, a przy tym niesamowicie spokojny. Wyglądało na to, że szybka jazda nie sprawiała mu żadnego wysiłku. Ze wszystkim doskonale sobie radził, miał pełną kontrolę. Był wystarczająco utalentowany, żeby wygrać wiele wyścigów i wystarczająco inteligentny, żeby zdobyć tytuł.

Mniej oficjalnie, a równie ciepło, wypowiadali się o Robercie inżynierowie zespołu, dowodzeni podczas tamtego testu przez Christiana Silka. W korytarzach Enstone do dziś pamięta się o wyczuciu technicznym, bystrości i naturalnej szybkości polskiego kierowcy.

Paleta zalet
Na inaugurację sezonu 2006 w Bahrajnie Robert Kubica po raz pierwszy wziął udział w treningu F1, z miejsca ściągając na siebie uwagę. Co prawda były to jedynie piątkowe zajęcia, które rządzą się swoimi prawami, niemniej jednak najlepszy wynik pierwszego treningu poszedł w świat, niosąc ze sobą jasny komunikat: tego młodzieńca warto mieć na oku. Polak bardzo szybko zasłynął z tego, że jest inteligentny, znakomicie porusza się w kwestiach technicznych, cechuje go analityczne podejście i świetna komunikacja z inżynierami, a także posiada wyjątkowe zdolności adaptacyjne, sprawiające, że wszelkie nowości chłonie jak gąbka. Dzięki tym wszystkim cechom Robert efektywnie wpływał nie tylko na bieżące ustawienia BMW Sauber F1.06, ale z biegiem czasu również na prace rozwojowe, zdobywając swoją etyką pracy uznanie inżynierów i mechaników zespołu z Hinwil.

Bezczelny Polak
Nazwisko Polaka padało coraz częściej, zwykle opatrywane dodatkami w rodzaju „piekielnie szybki”, „utalentowany”, „perspektywiczny” czy „bezbłędny”. Gerhard Berger orzekł, że „Kubica to killer”. – Rzadko spotyka się kierowcę, który od razu jest super szybki – stwierdził były kolega Ayrton Senny. W połowie sezonu stało się to, o czym plotkowano od miesięcy – krakowianin zajął miejsce Jacques’a Villeneuve’a. Debiut pod Budapesztem przyniósł Polakowi siódmą lokatę i… dyskwalifikację z powodu 2-kilogramowego deficytu wagi samochodu wraz z kierowcą (przyczyną okazała się opróżniona po uderzeniu w bariery gaśnica).

Na fajerwerki w wykonaniu Roberta nie musieliśmy jednak czekać zbyt długo, gdyż już w trzecim starcie wywalczył on swoje pierwsze podium, na którym stanął w towarzystwie Michaela Schumachera i Kimiego Räikkönena. – Jestem odrobinę zaskoczony – przyznał trzeci kierowca wyścigu na legendarnym torze Monza. Zaskoczeni byli także jego rywale, w tym Nick Heidfeld, objechany za pierwszą szykaną. Mimo spłaszczonej opony i większego zapasu paliwa, powstrzymywał Felipe Massę, a kiedy Schumacher i Räikkönen zaliczyli pierwszą wizytę w alei serwisowej, Polak został nawet liderem, prowadząc przez pięć okrążeń. Ostatecznie w swoim trzecim starcie wywalczył najniższy stopień podium, jadąc „z pewnością siebie, graniczącą z bezczelnością” – jak podsumowywał niezapomniany Alan Henry z „Guardiana”.

Dantejskie sceny
Na myśl o wyścigu w Montrealu sprzed dekady w głowie natychmiast przewija mi się film w zwolnionym tempie. Lecący w stronę betonowej ściany samochód Roberta, potężne uderzenie w betonową ścianę (przeciążenie sięgnęło 75 g), koziołkujący nad torem samochód, potem kolejne uderzenie – tym razem w przeciwległą stalową barierę Armco, pod którą wrak znieruchomiał na prawym boku. Wraz z nich znieruchomieli członkowie wyścigowych ekip, widzowie na trybunach kanadyjskiego toru i miliony telewidzów z całego świata, oglądających te dantejskie sceny. Natychmiast pojawiło się palące jak ogień pytanie: co z Robertem? Czy wszystko jest w porządku? Czy konstrukcja spełniła swoje zadanie? Oczekiwanie na odpowiedź ciągnęła się w nieskończoność. Na szczęście, wreszcie nadeszła ta najważniejsza wiadomość – Robert żyje. Wszyscy mogli odetchnąć z ulgą.

Symptomatyczne było to, co wydarzyło się później. Z jednej bowiem strony kraksa przypomniała wszystkim brutalną prawdę, że F1 jest niebezpieczną grą, w której stawką może być życie. Z drugiej Robert natychmiast zademonstrował (nie po raz pierwszy zresztą, ponieważ miał już za sobą poważny wypadek) drzemiącą w nim siłę ducha, która z jeszcze większą mocą objawiła się po wypadku z lutego 2011 roku. Wychodząc wtedy ze szpitala krakowianin zadeklarował, że „chce się ścigać w Indianapolis”.

W Indianapolis, czyli kilka dni po tym, jak otarł się o śmierć. W podobnej sytuacji każdy normalny śmiertelnik najbliższe tygodnie poświęcałby co najwyżej przeglądaniu internetu, przeskakiwaniu po kanałach telewizyjnych, karmieniu kota lub innym równie mrożącym krew w żyłach zajęciom. O starcie – oczywista – nie było jednak mowy, ponieważ wiązało się to ze zbyt dużym ryzykiem i samochodem Kubicy wystartował Sebastian Vettel, zdobywając zresztą punkt za ósme miejsce.

Mógł wygrać?
W rozgrywanym na początku października 2007 roku wyścigu pod Szanghajem zmienne warunki przyniosły serię sensacyjnych zdarzeń. Jednym z nich była katastrofa Lewisa Hamiltona, który zakopał się w żwirze na wjeździe do alei serwisowej. Drugim był znakomity występ Roberta Kubicy.

Po 31. okrążeniu Polak tracił do prowadzącego Kimiego Räikkönena 45 sekund, w przeciwieństwie do niego miał już jednak na kołach rowkowane opony do jazdy po suchym torze. Odważna decyzja strategiczna zaprocentowała. Warto dodać, że Kubicę nie przestraszył nawet padający przez chwilę deszczyk, który zmylił niektórych rutyniarzy. Na dogrzanych oponach Robert szybko redukował swoje straty, a gdy Räikkönen wrócił na tor po wizycie w alei serwisowej, przejął fotel lidera. Co więcej szybko zyskał kilka sekund przewagi. Niestety, jego szczęście trwa krótko, gdyż w F1.07 zawiodła hydraulika, obracając wniwecz ten wspaniały popis.

– Nagle zostałem bez wspomagania i biegów – wyjaśniał sam bohater. – Do tego momentu wszystko szło świetnie. Kiedy zaczęło padać, zostałem na oponach na suchy tor. Jakoś przetrwałem ten horror i opłaciło się. Wyprzedziłem Massę, co nie było łatwo, bo zjechałem na wilgotny fragment jezdni. Räikkönena pokonałem w tym samym miejscu. Ostatecznie jednak nic nie zyskaliśmy, bo nie ukończyłem wyścigu. Dziś uciekło coś więcej niż podium.

Co prawda szefujący ekipie BMW Sauber Mario Theissen twierdził później, że Kubicę czekał jeszcze jeden pit stop, ale główny zainteresowany temu zaprzeczył: – Miałem wystarczającą ilość paliwa, żeby dotrzeć do mety…

No cóż, nie był to ani pierwszy, ani ostatni protokół rozbieżności pomiędzy zespołem z Hinwil a polskim kierowcą.

Lider mistrzostw świata
W 2008 roku w Bahrajnie, gdzie dwa lata wcześniej Robert zaliczył swój pierwszy trening w F1, krakowianin sięgnął po pole position. To prawda, że po części było ono spowodowane tym, że Polak miał na pokładzie swojego samochodu mniej paliwa niż rywale (w trzeciej części kwalifikacji kierowcy jeździli z zapasem paliwa, które miało im wystarczyć na pierwszą część wyścigu), co w niczym nie zmienia faktu, że słowo „Pole” zyskało tego dnia zupełnie nowy wymiar.

Na zwycięstwo Kubica musiał jednak zaczekać jeszcze kilka miesięcy. Symboliczny był niewątpliwie fakt, że zostało ono odniesione w Kanadzie, gdzie rok wcześniej Robert przeżył groźną kraksę. To prawda, że na triumf Polaka złożyła się kuriozalna kraksa w alei serwisowej, w efekcie której Lewis Hamilton storpedował Kimiego Räikkönena, ale to nie oznacza, że spadła mu ona w prezencie.

Przeciwnie. Przede wszystkim w pierwszej fazie wyścigu Kubica jechał na drugiej pozycji, za Hamiltonem, natomiast po wspomnianym wyżej incydencie dał prawdziwy koncert, rozprawiając się z Nickiem Heidfeldem (Niemiec zjawił się w alei serwisowej o jeden raz mniej) i odnosząc bezdyskusyjne zwycięstwo, po którym został liderem mistrzostw świata F1. Mazurek Dąbrowskiego był wyjątkowo wzruszającym momentem.

Japoński koncert
Zdaniem głównego zainteresowanego jego najlepszym występem w Formule 1 był wyścig w Japonii z 2008 roku. Polak stoczył wtedy zacięty bój o zwycięstwo z Fernando Alonso. Ostatecznie, w odstawionym na boczne tory przez ekipę modelu F1.08 (o ironio, na rzecz przygotowywanego na kolejny sezon koszmarnego modelu F1.09), Robert finiszował na drugiej pozycji, ale pokazał prawdziwą klasę. – To było lepsze niż Kanada, ponieważ nasz samochód nie jest już tak dobry, jak na początku sezonu. To zdumiewające – podkreślał nasz rodak na mecie.

Książę Monako
Uliczna pętla w Monako nie bez kozery uchodzi za tor kierowców, na którym można ugrać trochę więcej. Najlepszym przykładem była czasówka z 2010 roku, podczas której Robert Kubica popisywał się zapierającą dech w piersiach jazdą, o milimetry mijając stalowe bariery Armco. Precyzyjne ruchy kierownicą oraz inteligentna prawa stopa wrzucały jego Renault R30 w kolejne zakręty „toru dla artystów”. Krakowianin przeszedł przez kwalifikacje jak burza, ostatecznie sięgając po drugą pozycję. Szybszy był jedynie Mark Webber.

W 2010 roku Robert jeszcze dwukrotnie rzucał wszystkich na kolana swoimi okrążeniami kwalifikacyjnymi, zdobywając trzecie lokaty w Belgii i Japonii. Nie ma w tym żadnego przypadku, ponieważ Spa i Suzuka – podobnie jak Monako – premiują najlepszych kierowców.

Na trzeciego
Kubica zawsze znakomicie radził sobie w bezpośredniej walce na torze, w czym pomagało mu coś w rodzaju szóstego zmysłu. Można to także przyrównać do znakomitego szachisty przewidującego kilka ruchów przeciwnika do przodu. Sztandarowym przykładem tych umiejętności był wyścig w Walencji z 2010 roku. Wszystko miało miejsce w trakcie pierwszego okrążenia. Po kilku zakrętach Robert spadł za Jensona Buttona, ale kiedy Anglik przed mostem minął od zewnętrznej Marka Webbera on nagle wyrósł po jego prawej stronie. Chwilę jechali obok siebie, w kolejnym zakręcie Robert dokończył jednak swój błyskotliwy manewr. Ręce same składały się do oklasków.

Podobnie jak kilka tygodni później w Singapurze. Ten pamiętny pościg Roberta zawdzięczamy nieplanowanej wizycie w alei serwisowej pod koniec wyścigu, wymuszonej przebiciem prawej tylnej opony. Po całej operacji Polak spadł na 13. pozycję, fundując kibicom ekscytującą końcówkę. Na świeżych oponach krakowianin błyskawicznie odrabiał straty, w ciągu dziewięciu okrążeń popisując się całą serią spektakularnych manewrów wyprzedzania i zyskując aż sześć pozycji. Pierwszy skapitulował Jaime Alguersuari, następne ofiarami Roberta padli kolejno: Sébastien Buemi, Witalij Pietrow, Felipe Massa, Nico Hülkenberg i Adrian Sutil. Spektakl najwyższej klasy.

Niemożliwe nie istnieje
W lutym 2011 roku wspaniale rozwijająca się kariera Roberta – jednego z najbardziej utalentowanych kierowców tej generacji – została brutalnie przerwana. Zaczęła się natomiast najtrudniejsza, ale i najważniejsza walka w jego życiu. Walka z samym sobą, z własnymi ograniczeniami, naznaczona bólem, katorżniczą pracą oraz wiarą – wyjątkową wiarą, że to musi się udać. Ten niewyobrażalny wysiłek fizyczny i psychiczny sprawił, że sześć i pół roku później Kubica znowu wsiadł do kokpitu samochodu Formuły 1, pokazując że niemożliwe dla niego nie istnieje. Na Hungaroringu mieli o tym okazję przekonać się wszyscy.

Na mnie największe wrażenie wcale nie zrobiło jednak to, jak wypadł za kierownicą (a zważywszy na wszystkie okoliczności spisał się lepiej niż powinien), lecz to, co i w jaki sposób mówił. Dojrzałość uderzająca z każdego słowa. Niezwykła głębia, w której odbijały się ślady minionych doświadczeń. Refleksyjne, pełne dystansu wypowiedzi dotyczące zarówno obecnej sytuacji, jak i przyszłości. Do tego ten niesamowity, porażający wręcz spokój. To była naprawdę fascynująca lekcja.

Co dalej, czas pokaże. Musimy jeszcze uzbroić się w odrobinę cierpliwości. Tak czy siak, bez względu na to co się wydarzy, dla mnie Robert już jest mistrzem świata, ponieważ zrobił coś, o czym inni nawet nie odważyliby się pomyśleć.

15 KOMENTARZE

  1. Dziekuje za ten tekst. Ten powrot do kokpitu F1 jest po prostu czyms wyjatkowym i niesamowitym. Dla Ciebie Mikolaj, dla mnie i wielu, wielu ludzi Robert już jest mistrzem świata – niegdy nie zapomne tych pieknych chwil przywolywanych w tym artykule. Patrze teraz juz w przyszlosc i ze spokojem czekam na to co przyniesie.

  2. Ja, jak rok temu „brałem” do satelity 11sports, to sobie pomyślałem, że za dyszkę miesięcznie to sobie obejrzę czasem jakiś mecz Realu czy Barcelony – a tu…. Nie ma przypadków są tylko znaki!
    Wszystkie opisane wyżej momenty również oglądałem na żywo – radość i łzy…
    Wiem, że powtarzam śpiewkę wielu innych przede mną ale muszę to napisać: ja zawsze miałem nadzieję i wierzyłem w powrót RK do F1!

  3. Mam pytanie do Mikołaja.
    Dlaczego pod artykułami z 2011 roku po wypadku Roberta a także późniejszymi nie ma naszych komentarzy???
    Artykuły są lecz komentarzy brak.

    pozdrawiam

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here