Tylko raz w trwającej od 1950 roku historii wyścigowych mistrzostw świata w kalendarzu zmagań nie było Monzy. Stało się to w sezonie 1980, kiedy honory gospodarza Grand Prix Włoch pełniła Imola. Pętla w Parku Królewskim, której historia sięga lat 20. ubiegłego stulecia – właśnie, w 2022 roku będziemy obchodzić jej stulecie! – zmieniała przez ten czas swoje oblicze, ale wciąż wyróżnia się nieprzeciętnym prędkościami oraz absolutnie niepowtarzalną atmosferą na trybunach. Nie podejmuję się rozstrzygać, który kult – szybkości czy Ferrari – jest w tej świątyni ważniejszy.

Niejednokrotnie powracały pytania o przyszłość wyścigu na tym torze. Tak samo było w tym roku, zwłaszcza wobec dodania kolejnych rund do przyszłorocznego kalendarza. Okazuje się jednak, że mogliśmy spać spokojnie – już w kwietniu zawarto stosowne porozumienia, a z potwierdzeniem przedłużenia kontraktu czekano do dzisiaj. Na Piazza Duomo w Mediolanie, podczas efektownego święta w czerwonych barwach, nie tylko uczczono 90. edycję Grand Prix Włoch na Monzy oraz 90-lecie Ferrari. Przy okazji potwierdzono, że Autodromo Nazionale pozostaje w kalendarzu Formuły 1 co najmniej do sezonu 2024.

Podobną tradycję i atmosferę dzielą między sobą tylko dwa tory. Jakże odmienne, jakże wyjątkowe.

Monza i Monako: dwa miejsca o jakże odmiennych charakterach. Przeciwległe bieguny jeśli chodzi o wymagania techniczne – na oba obiekty zespoły przygotowują zupełnie inne, specjalne samochody. We Włoszech rządzi czysta szybkość, niski opór, balet z niskim dociskiem w szykanach oraz precyzyjne, wyliczone co do milimetra, potężne hamowania. Na Lazurowym Wybrzeżu mamy taniec na wąskiej nitce asfaltu, między zawstydzającymi barierami – prędkości żałosne jak na Formułę 1, ale kunszt, delikatność i wyczucie przyczepności czy wręcz szerokości samochodu nigdzie indziej nie są tak ważne. Wydaje się, że więcej talentu wymaga Monako – ale Monza równie silnie pobudza wyobraźnię.

Te dwa tory są po prostu niezbędne Formule 1. Gdyby zniknął którykolwiek z pozostałych kilkunastu obiektów, życie toczyłoby się dalej. Bez najwolniejszego i najszybszego obiektu w kalendarzu nic nie byłoby już takie samo.

Monza to niemal religijne szaleństwo zwariowanych na punkcie Ferrari kibiców. Dla fanatycznych tifosi liczą się tylko ich ukochane, czerwone samochody – startujący w innych ekipach rodacy nie mogą nawet marzyć o wsparciu, jakim darzeni są zawodnicy z Maranello. Ogólna pasja do ścigania sprawia jednak, że jak supergwiazdy czują się tutaj nawet ci teoretycznie spychani we Włoszech na margines. Największe wrażenie robi zawsze atmosfera podczas dekoracji na podium – wysuniętym nad prostą startową, zalaną morzem kibiców.

Niesamowite bywały także poranki i wieczory. Tłum fanów dosłownie oblegał wyjście z padoku, skąd kierowcy mieli do pokonania dosłownie kilkadziesiąt metrów na swój parking z cywilnymi samochodami. Niestety, w tym roku pojawiła się kładka dla zawodników, a prawo do walki o autografy będzie miała tylko nieliczna grupka fanów, którzy zdobyli specjalne wejściówki. Kto by pomyślał, że za czasów Berniego Ecclostone’a kibice mieli lepiej niż pod rządami Liberty Media?

Drzewa w Parku Królewskim pamiętają mnóstwo radosnych i tragicznych chwil. Rozstrzygnięcie pierwszej w historii walki o mistrzostwo świata w 1950 roku – na korzyść Giuseppe Fariny z Alfy Romeo; cudowny triumf Ferrari w zdominowanym przez McLarena sezonie 1988 – tuż po śmierci Enza Ferrariego; przypieczętowanie tytułu Jody’ego Schecktera w 1979 roku – ostatniego dla kierowcy Scuderii przed trwającą dwie dekady posuchą, zakończoną dopiero przez Michaela Schumachera. Powrót ciężko poparzonego Nikiego Laudy do kokpitu w sezonie 1976, niespodziewany triumf Sebastiana Vettela w barwach Toro Rosso w sezonie 2008, pierwsze podium Roberta Kubicy dwa lata wcześniej czy każde z 18 zwycięstw Scuderii Ferrari na tym torze – piękne wspomnienia można mnożyć.

Niestety, tych smutnych też jest mnóstwo. W sezonach 1961 i 1978 losy tytułów rozstrzygały się na Monzy w tragicznych okolicznościach: Amerykanie Phil Hill i Mario Andretti zdobywali mistrzowskie laury po śmiertelnych wypadkach swoich rywali i jednocześnie zespołowych partnerów, Wolfganga von Tripsa i Ronniego Petersona. Podobnie w sezonie 1970: po śmierci Jochena Rindta podczas kwalifikacji żaden jego konkurent nie zdołał wyprzedzić go w klasyfikacji sezonu i Austriak został jedynym w historii Formuły 1 pośmiertnym mistrzem świata. Najtragiczniejszy dzień zdarzył się w 1933 roku – wówczas podczas zawodów na owalnej wersji toru zginęli trzej kierowcy: Giuseppe Campari, Baconin Borzacchini i hrabia Stanisław Czajkowski.

Do listy ponad 50 zawodników, którzy stracili na Monzy życie podczas wyścigów oraz testów (jak dwukrotny mistrz świata Alberto Ascari w 1955 roku) trzeba doliczyć jeszcze ponad 30 widzów – wypadki Emilio Materassiego w 1928 roku oraz von Tripsa – a także śmierć strażaka-ochotnika Paolo Gislimbertiego, który zginął w 2000 roku.

Ogromne tragedie i żałoba, wielkie sukcesy i szampańskie świętowanie – tak wygląda historia toru, który nie ma prawa zniknąć ze świata Formuły 1. Czasy się zmieniają, ale magia tego miejsca żyje i ma się doskonale. Nie na darmo mówi się, że Monza to „la pista magica”.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here