Legendarny fragment legendarnego toru.

W pełni podzielam zdanie Kimiego Räikkönena, który jest gotów się założyć, że każdy kierowca lubi jeździć po Spa-Francorchamps. W tym roku jestem na tym torze siódmy raz i w dalszym ciągu widok wzgórza przy Eau Rouge zaskakuje mnie tak samo jak podczas pierwszej wizyty.

Kiedy w 2003 roku przyjechałem tu na wyścig brytyjskiej Formuły 3, w którym gościnnie startował Robert Kubica, stromy podjazd pod Raidillon był pierwszym fragmentem toru, który można było dostrzec kierując się z miejscowości Francorchamps na parking dla dziennikarzy – zlokalizowany, podobnie jak podczas weekendów Formuły 1, po zewnętrznej stronie Eau Rouge, niemal u stóp wzgórza. Do dziś pamiętam moje zdziwienie: jak to, ta wąska, wygięta w łuk niteczka asfaltu na tym niemal pionowym podjeździe to naprawdę część toru? Niemożliwe! A jednak… I do dziś widok wyłaniającego się spośród drzew legendarnego łuku za każdym razem wywołuje u mnie podobne odczucia: podziw dla kierowców – nie tylko Formuły 1, ale każdej kategorii wyścigowej – którzy ścigają się po tym torze i ulgę, że takie klasyczne obiekty są jeszcze częścią kalendarza mistrzostw świata. Nie dziwię się też, że każdy, kto ma we krwi choć kropelkę benzyny, uwielbia to miejsce – nawet jeśli nie jest kierowcą F1.

To prawda, że w ostatnich latach pokonanie Eau Rouge pełnym gazem nie jest już takim wyzwaniem jak dawniej. Pamiętacie zakład, który w 1999 roku zawarli między sobą Jacques Villeneuve i Ricardo Zonta, zespołowi partnerzy w ekipie BAR? Chodziło o to, któremu z nich uda się w czasie treningów przejechać tę sekcję pełnym gazem. Najpierw Villeneuve roztrzaskał auto o barierę po prawej stronie toru, a dzień później Zonta niemal skopiował jego wyczyn – tyle, że wypadł na lewą stronę toru i jego samochód zdążył jeszcze przekoziołkować. Trudno się dziwić szefowi zespołu Craigowi Pollockowi, który zamiast martwić się o zdrowie swoich zawodników i rozpaczać po rozbiciu obu aut, z trudem powstrzymywał śmiech. – Nie mogę być zadowolony, bo Ricardo znów przyćmił Jacques’a – żartował z kolei Jock Clear, ówczesny inżynier wyścigowy Villeneuve’a. To prawda, kraksa Zonty była o wiele bardziej widowiskowa.

– Eau Rouge to już nie to samo co kiedyś – mówił Fernando Alonso podczas czwartkowego spotkania z dziennikarzami. – Podczas treningów, kwalifikacji czy wyścigu spokojnie przejeżdżamy całą sekcję pełnym gazem. Kiedyś możliwe to było tylko w czasówce, do tego na świeżych oponach. Ale i tak to miejsce dostarcza niesamowitych wrażeń. U stóp wzgórza czujesz pionowe przeciążenie i przez moment wydaje ci się, że ważysz ze trzysta kilogramów.

– Przeszedłeś się kiedyś po tym torze? – spytał z kolei Sebastian Vettel dziennikarza, który poprosił go o wyjaśnienie, dlaczego Spa-Francorchamps cieszy się tak ogromną sympatią wśród kierowców. – Kiedy widzisz różnice poziomów i te szybkie łuki, już nie możesz się doczekać pierwszego piątkowego treningu i jazdy po tym torze.

Dwukrotny mistrz świata nie żywi urazy do Spa-Francorchamps, chociaż sześć lat temu przeżył tu mrożący krew w żyłach wypadek. Na piątym okrążeniu deszczowego wyścigu World Series by Renault maszyna prowadzona przez Vettela obróciła się na szczycie wzgórza za Eau Rouge i uderzyła tyłem w barierę. – Jakieś szczątki samochodu wpadły do kokpitu i odcięły mi prawy palec wskazujący… To znaczy jeszcze się trzyma, ale kość została przecięta – opowiadał na gorąco, tuż po wypadku Niemiec. Jadący za nim Alx Danielsson też miał sporo szczęścia. – Vettel jechał jak samochodem z wypożyczalni – relacjonował Szwed, późniejszy mistrz tej serii. – Wypadek był tylko kwestią czasu. Uderzenie było potężne, oderwane koło trafiło w mój samochód chyba z prędkością 160 km/h. Myślałem, że po prostu się odbije, ale zniszczyło moje auto.

Początkowo zanosiło się na to, że Vettel przez dłuższy czas odpocznie od ścigania. Lekarzom udało się uratować słynny dziś na cały świat palec i już tydzień po tym wypadku Niemiec wystartował w Formule 3, w zawodach Marlboro Masters na holenderskim Zandvoort i zajął szóste miejsce. W kolejny weekend wygrał oba wyścigi F3 Euro Series na Nürburgringu i szybko zapomniał o nieprzyjemnym wypadku na Spa-Francorchamps.

Dzisiaj Vettel demonstrował przede wszystkim dobry humor. Podczas dziesięciominutowej sesji wywiadów kierowcy Red Bulla co chwilę przerywał mikrofon. Gdyby na miejscu dwukrotnego mistrza świata siedział na przykład Ralf Schumacher, spotkanie z dziennikarzami trwałoby dwie minuty zamiast dziesięciu. Młodszy brat siedmiokrotnego mistrza świata należał do tych kierowców, których można było bardzo łatwo zirytować. Pamiętam, jak kiedyś podczas prezentacji nowej wyścigówki Toyoty młodszy „Schumi” po paru minutach stwierdził, że w salce panuje zbyt duża temperatura i roztrącając dziennikarzy próbował czmychnąć na zaplecze. Dopiero po interwencji rzecznika prasowego zespołu łaskawie dokończył sesję, półgębkiem odpowiadając na pytania.

Tymczasem Vettel z uśmiechem na twarzy pukał co chwila w swój szwankujący mikrofon, uderzał nim o stół i cierpliwie powtarzał fragmenty zdań, które dzięki kapryśnej technice umknęły żurnalistom stojącym dalej od jego stolika. W pewnej chwili, gdy usterka powtórzyła się po raz kolejny (mimo zmiany mikrofonu), rzucił „grube”, czteroliterowe słowo na literę „f” i zgodnie z prawem Murphy’ego mikrofon oczywiście akurat zadziałał… Vettel nie omieszkał żartobliwie skomentować swojej wpadki, a o poczuciu humoru na własny temat świadczy też odpowiedź na pytanie, czy 42 punkty straty do Alonso to jego zdaniem dużo czy mało. – Gdybym tracił 43 punkty, byłoby gorzej, gdybym tracił 41, byłoby lepiej – filozoficznie odparł mistrz świata i w reakcji na śmiech dziennikarzy dodał: – Trzy tygodnie myślałem nad tym zdaniem!

Jutro jednak żarty się kończą. Po niespełna pięciu tygodniach przerwy kierowcy ruszają do akcji i każdy zawodnik ma swoje cele. Alonso, cały czas podkreślający, że jego samochód jest najwolniejszy spośród czołówki, chce utrzymać w miarę bezpieczną przewagę w mistrzostwach. Duet Red Bulla marzy o odrobieniu strat, Lewis Hamilton walczy o pozostanie w gronie walczących o tytuł, Räikkönen i Romain Grosjean liczą na skuteczność podwójnego DRS, który może im pomóc w walce o pierwsze zwycięstwo Lotusa w tym sezonie. Dla Jensona Buttona to ostatni dzwonek, bo jeśli znów przegra z kolegą z ekipy, to ułatwi McLarenowi decyzję o wprowadzeniu poleceń zespołowych na resztę sezonu. A Michael Schumacher, od czwartku honorowy obywatel miasteczka Spa, na pewno liczy na udany występ z okazji swojej 300. Grand Prix. O tym, że belgijski tor jest dla niego wyjątkowym miejscem, nie trzeba nikomu przypominać – siedmiokrotny mistrz świata czuje się na Spa-Francorchamps jak w swoim domowym salonie.

Jak to zwykle bywa na Spa-Francorchamps, swoje trzy grosze może dorzucić pogoda. Co prawda mój informator z Pirelli twierdzi, że zgodnie z prognozami, którymi dysponuje włoski dostawca opon, weekend powinien być suchy, ale w czwartek kolejny raz mogliśmy się przekonać, że aura w tym zakątku Belgii potrafi być bardzo zmienna. Poranek upłynął pod znakiem dość dużego zachmurzenia, po południu świeciło słońce, a wieczorem porządnie się rozpadało. Jednak nawet bez kaprysów pogody czeka nas fantastyczny weekend na jednym z najlepszych torów świata.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here