Charakterystyczny widok na torze Marina Bay: dominujące nad ostatnim zakrętem drugie co do wysokości koło obserwacyjne na świecie, czyli Singapore Flyer.

Singapurski weekend warto zacząć od porównania tzw. doniesień medialnych z rzeczywistością. W czwartek na jednym z największych polskich portali informacyjnych znalazłem alarmujący materiał pod hasłem „Singapur zniknął w smogu: ludzie nie wychodzą bez masek”. Jestem tu od dwóch dni, dotarcie na tor wymaga kilkuminutowego spaceru do stacji metra i jeszcze dłuższej wędrówki od stacji do padoku. Przez ten czas widziałem dosłownie 3 (słownie: trzy) osoby w maseczkach.

Trzeba przyznać, że to dość mało jak na dość gęsto zaludnione miasto (jako miasto-państwo Singapur ustępuje w tej statystyce tylko księstwu Monako). Zaczynam jednak rozumieć politykę władz: sąsiad z biura prasowego, chiński dziennikarz, wyjaśnił mi, że spora w tym rola mało przyjaznych stosunków Singapuru z Indonezją. Jasne, że nielegalne wypalanie lasów na Sumatrze niczym dobrym nie jest, ale przy okazji można wbić mocniej szpilę nielubianemu sąsiadowi zza Cieśniny Malakka, nagłaśniając powtarzający się co roku problem.

Druga kwestia jest taka, że władze Singapuru bardzo dbają o swoich obywateli. Tu ma być czysto, ma być porządek. Oczywiście nie wszędzie jest, bo wystarczy odjechać kilka stacji metrem od centrum, by przekonać się, że słynne mandaty za śmiecenie dotyczą tylko wybranych dzielnic. Kawałek dalej, gdzie nie ma już luksusowych hoteli i gigantycznych, podziemnych galerii handlowych, na chodnikach leżą normalne śmieci i niedopałki, unosi się zapach pichconych na ulicznych straganach przysmaków, a lokalni przedsiębiorcy oferują oryginalne, chińskie wyroby: od ciuchów i elektroniki po kolorowe pigułki z roznegliżowanymi paniami na opakowaniach.

To miasto kontrastów, ale bardzo bezpieczne: nikt nie zaczepia przechodniów, a władze pilnują samopoczucia, monitorując czystość powietrza. Wystarczy zresztą rzetelnie sprawdzić statystyki zanieczyszczeń, żeby przekonać się, iż co roku o wiele gorsza sytuacja powtarza się w Chinach. Tyle, że tam nikt z tego nie robi afery, bo nie zwraca się uwagi na takie drobiazgi, jak przemysłowy smog nad fabryczną dzielnicą Jiading pod Szanghajem, gdzie odbywa się wyścig.

Skoro już ustaliliśmy, że smog to nic strasznego, pora zająć się tym, co dzieje się na torze. Kadrowej roszady na samym końcu stawki nie spodziewał się nawet sam główny zainteresowany, czyli Alexander Rossi. O szansie w barwach Manora Marussi najnowszy Amerykanin w F1 dowiedział się parę dni temu i bilet do Singapuru rezerwował we wtorek rano. Wcześniej dział prasowy FIA wybierał skład kierowców na czwartkową konferencję prasową i w gronie szóstki przesłuchiwanych znalazł się Roberto Merhi. Nie można już było tego odkręcić, więc Hiszpan przynajmniej miał w ten weekend coś do zrobienia. Nawet, jeśli wyszło cokolwiek niezręcznie. Poprzedni przypadek, w którym jeden z uczestników czwartkowej konferencji nie wystartował w wyścigu, to chyba GP USA 2007 i Robert Kubica, który wtedy nie wiedział jeszcze, że koniec końców lekarze nie dopuszczą go do jazdy.

Pozostając w ogonie stawki, spotkanie z kierowcami McLarena jak zwykle przebiegało w wesołej atmosferze… Kiedy Fernando Alonso dostał pytanie rozpoczynające się od słów „Czas nie stoi w miejscu i jesteś coraz starszy…”, siedzący przy sąsiednim stoliku Jenson Button wydał z siebie radosny okrzyk. Hiszpan nie pozostał dłużny koledze i zripostował: – Nie jestem taki stary jak on…

Jeśli chodzi o poważniejsze tematy, obaj liczą na walkę o punkty, bo kręta pętla Marina Bay nie stawia wielkich wymagań przed jednostkami napędowymi. Button uważa nawet, że hybrydowej mocy wystarczy im na całe okrążenie. Jednak Alonso trzeźwo stwierdził, że po odliczeniu Mercedesa, Red Bulla i Ferrari reszcie pozostaje walka o siódme miejsce, w której trzeba jeszcze zmierzyć się z Williamsem, Lotusem czy Force India.

Z przodu stawki duet Mercedesa liczy się z tym, że przyjdzie im tu walczyć właśnie z Red Bullem i Ferrari. Czemu nie, skoro kwestia obu tytułów jest już praktycznie rozstrzygnięta, to pooglądajmy chociaż walkę o pierwsze miejsce, a nie co najwyżej o trzecie. Jeśli jednak wszystko pójdzie po staremu, to Lewis Hamilton, który dziś zastąpił złoty łańcuch na szyi różańcem, w sobotę wyrówna rekord Ayrtona Senny (jako drugi kierowca w historii zdobędzie 8 pole position z rzędu), a w niedzielę może mieć na koncie identyczny bilans jak legendarny Brazylijczyk: 41 zwycięstw w 161 startach w Grand Prix.

Dziś spytano Hamiltona, które zwycięstwo Senny najbardziej mu się podobało. – Chyba to, które podobało się wszystkim – Donington – powiedział. – Podobała mi się też Japonia, kiedy po kolizji z Prostem nie poddał się, pojechał dalej i wygrał.

Chwilę później, gdy Lewis po ostatnim pytaniu opuszczał już salkę, ktoś przypomniał mu, że zwycięstwo w GP Japonii 1989 odebrano Sennie (za ścięcie szykany przy powrocie na tor po kolizji, po jego dyskwalifikacji wygrał Alessandro Nannini). – Tak, wiem, ale podobał mi się jego styl. Ja zrobiłbym tak samo – skwitował. Wcześniej, przy statystycznych porównaniach do Ayrtona, powiedział jeszcze jedną ładną rzecz: – Ayrton nie miał szczęścia i gdyby mógł jeździć dalej, to wygrałby o wiele więcej wyścigów i zdobył o wiele więcej tytułów. Myślę, że poniosę za nas pałeczkę i będę walczył o więcej zwycięstw dla nas obu.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here