Stwierdzenie, że wśród kibiców panują raczej mieszane nastroje, jeśli chodzi o komercyjne rządy Liberty Media w Formule 1, byłoby chyba poważnym niedopowiedzeniem. Nie brakuje przeróżnych pretensji do amerykańskich właścicieli: pazerni na pieniądze, za dużo wyścigów, w złych miejscach i na słabych torach, idą w rozrywkę i udziwnianie, zamiast pielęgnować piękne tradycje… Jak te, którym hołdował Bernie Ecclestone, za czasów swojej wszechpotężnej władzy równie znienawidzony przez całkiem spore grupy fanów!
Jednak Bernie, z całym szacunkiem dla jego biznesowego wyczucia, dzięki któremu nie tylko on stał się obrzydliwie bogaty, ale także cała Formuła 1 zyskała światowy sznyt i wizerunek – piszę to bez cienia ironii! – nie miał pomysłu (lub chęci), jak nadążyć za zmianami we współczesnym świecie. Pomysł na otwarcie naszego sportu na współczesnych kibiców, którym nie wystarcza sama świadomość pasjonowania się elitarną, pełną niuansów i tajemnic dyscypliną, mieli dopiero ludzie z Liberty Media. Młody kibic chce wiedzieć coraz więcej, chce zajrzeć za kulisy, poznawać wszystkie szczegóły. Ecclestone tego dać nie potrafił (lub nie chciał), nie widział w tym tego, na co przez całe życie pracuje: czyli czystego, najlepiej natychmiastowego i jak największego zysku.
Zwróćcie uwagę na jedną rzecz, która gdzieś tam w tle przewija się teraz przy okazji prób poszerzenia stawki o jedenasty zespół. Do niedawna ekipy F1 były finansowymi studniami bez dna. Wyjąwszy te najlepsze lub fabryczne, większość balansowała na skraju przetrwania, a chętnych kupców jakoś brakowało. Teraz mamy odwrotną sytuację: wartość zespołów poszybowała w kierunku miliarda w poważnej walucie, a właściciele nie szukają już chętnych do przejęcia. Lawrence Stroll, aktualni właściciele Williamsa czy firma Audi zdążyli przejąć lub zaczęli przejmować ekipy jeszcze w starej rzeczywistości, a ci, którzy nosili się z zamiarem sprzedaży, porzucili te zamiary. W tym gronie był oczywiście Haas, ale także przybudówka wielkiego Red Bulla, czyli AlphaTauri.
Austriacki koncern rozważał pozbycie się mniejszej ekipy, która wciąż operuje z włoskiego miasteczka Faenza – dawnej siedziby Minardi. O burzliwej historii zespołu znanego najpierw jako Toro Rosso, który zresztą od przyszłego sezonu będzie startował pod zupełnie nowym szyldem, możecie poczytać na łamach polskiej edycji miesięcznika „GP Racing” w długim, fascynującym wywiadzie z jego odchodzącym na zasłużoną emeryturę szefem, Franzem Tostem. Podczas niedawnej wizyty w fabryce ekipy mogłem z kolei wysłuchać planów kreślonych przez jednego z jego następców.
Peter Bayer, człowiek z bogatym motorsportowym doświadczeniem – spędził kilka lat na stanowisku sekretarza generalnego FIA pod rządami Jeana Todta, był także jednym z konsultantów Audi przed zapowiadanym wejściem niemieckiej marki do F1 – został nowym dyrektorem generalnym zespołu z Faenzy. Właściwie już nie tylko z Faenzy, bowiem trwa rozbudowa brytyjskiej gałęzi ekipy, mającej zacieśniać współpracę z „większym bratem” w Milton Keynes. Obecnie AlphaTauri nie wykorzystuje wszystkich dozwolonych możliwości współpracy technologicznej z Red Bullem, ale powrót do jak najbliższych relacji jest już tylko kwestią czasu. Podział pracy pomiędzy Włochy i Wielką Brytanię pozornie może wydawać się wyzwaniem, lecz z drugiej strony ułatwi pozyskiwanie doświadczonych brytyjskich inżynierów, którzy nie będą już musieli przeprowadzać się do Italii na stałe lub latać tam na kilka dni w tygodniu.
To ciekawe, jak na przestrzeni kilkunastu miesięcy plany ewentualnego pozbycia się zespołu, który od strony komercyjnej i sportowej przynosił niewielkie korzyści, zostały zastąpione szerzej zakrojonymi działaniami nad rozbudową infrastruktury i możliwości. Nie jest to wyłącznie zasługa innych, momentami ostro krytykowanych przez fanów działań w F1, czyli ograniczania kosztów i tworzenia bardziej przyjaznych warunków do rywalizacji także mniejszym ekipom. Chodzi także o coraz mocniejszą pozycję całego sportu jako światowej potęgi, nie bójmy się tego słowa, rozrywkowej. Niełatwo jest obecnie walczyć o uwagę widza, ale Formuła 1 po odstawieniu Ecclestone’a na boczny tor sprawnie nadrabia straty.
Możemy kręcić nosem na szopkę w Las Vegas czy wyścigi w krajach arabskich, ale stamtąd płyną pieniądze, które częściowo trafiają także do zespołów, budując ich finansową stabilność.
Jak ze wszystkim, także tutaj potrzebny jest zdrowy balans – w tym przypadku pomiędzy tradycją i sportowymi wartościami a nadążaniem za komercyjną rzeczywistością. Otwarcie Formuły 1 na nowe rynki i kibiców wzmacnia nasz sport, a zespoły nie muszą już drżeć o przyszłość i szukać naiwnych miliarderów, którzy chcieliby dosypać trochę gotówki czy wręcz przejąć kłopotliwy ciężar w postaci utrzymania wyścigowej ekipy. Wartość miejsca w stawce zdecydowanie wzrosła, o czym boleśnie przekonuje się Michael Andretti. Trzeba było inwestować, kiedy na rynku zespołów podaż przewyższała popyt…
Artykuł ukazał się w polskiej edycji miesięcznika „GP Racing”.