Jim Clark (1936-1968). – Skoro mogło to się przydarzyć jemu, jaką szansę ma reszta z nas? – pytał Chris Amon, kolega i rywal z toru po śmierci Clarka. Po prawej Graham Hill – dwukrotny mistrz świata, który zginął w katastrofie lotniczej.

– Wyścigi, rywalizację, mam we krwi, są częścią mojego życia – powiedział kiedyś Ayrton Senna. Trzykrotny mistrz świata zginął 1 maja 1994 roku podczas Grand Prix San Marino na torze Imola. W taki dzień jak dzisiaj warto poświęcić chwilę na wspomnienie wszystkich, którym przyświecała podobna maksyma, a którzy za realizację swoich ambicji zapłacili najwyższą cenę.

Niestety, sport samochodowy od zawsze niósł ze sobą ryzyko tragicznych wypadków. Według statystyków ze strony motorsportmemorial.org w liczącej ponad 100 lat historii rywalizacji na czterech kołach zginęło prawie 4000 kierowców. Po doliczeniu ofiar wśród kibiców, mechaników, pracowników obsługi toru, pilotów rajdowych czy dziennikarzy smutna liczba wzrasta do ponad 6,5 tysiąca nazwisk.

Jest wśród nich pionier automobilizmu Émile Levassor, który zmarł w 1897 roku wskutek obrażeń odniesionych rok wcześniej w wypadku podczas zawodów na trasie Paryż-Marsylia-Paryż. Są wielcy mistrzowie – poza Senną także Jim Clark, który po zdobyciu dwóch tytułów w Formule 1 zginął w drugoligowym wyścigu Formuły 2 na torze Hockenheim. Jest Alberto Ascari, czempion z lat 1952-53, który w 1955 roku wyszedł cało z wypadku, w którym jego Lancia wpadła do basenu portowego w Monako tylko po to, by kilka dni później zginąć podczas testów na Monzy niemal dokładnie 30 lat po śmierci ojca, Antonia, w wypadku na torze Montlhéry.

Wreszcie jest Jochen Rindt – jedyny kierowca w historii Formuły 1, który został pośmiertnym mistrzem świata. Po jego wypadku w kwalifikacjach na Monzy w 1970 roku żaden kierowca nie zdołał w pozostałych do końca sezonu czterech wyścigach zdobyć wystarczającej liczby punktów, aby wyprzedzić Austriaka. Ronnie Peterson w 1978 roku i Wolfgang von Trips w 1961 roku stracili życie walcząc o mistrzostwo świata – obaj na Monzy i w obu przypadkach tytuły zdobyli ich zespołowi koledzy, odpowiednio Mario Andretti z Lotusa i Phil Hill z Ferrari.

Śmierć zabrała też wiele wschodzących gwiazd, które nie zdążyły rozbłysnąć pełnym blaskiem w świecie Formuły 1. François Cevert, kreowany przez trzykrotnego mistrza świata Jackie Stewarta na jego następcę, nie przeżył potwornej kraksy w treningach do GP USA 1973. Dziewięć lat później ulubieniec kibiców Gilles Villeneuve w równie koszmarnym wypadku stracił życie w kwalifikacjach na belgijskim torze Zolder.

Poza mistrzami najwyższą cenę za realizację swoich pasji zapłaciło też wielu kierowców, o których pamiętają tylko nieliczni kibice. Podczas gdy pierwszoplanowe postacie F1 żegnały w São Paulo Ayrtona Sennę, w austriackim Maxglan Rolandowi Ratzenbergerowi, który stracił życie dzień przed Brazylijczykiem podczas kwalifikacji na Imoli, w ostatniej drodze towarzyszyło niewielu. – Wszyscy zapomnieli o Rolandzie. Udałem się na jego pogrzeb, bo wszyscy byli na [pogrzebie] Senny. Pomyślałem, że ważne było, aby ktoś się zjawił na jego pogrzebie – mówił po latach Max Mosley, zaatakowany przez dziennikarza za nieobecność w São Paulo.

Przed tragicznym wypadkiem Ratzenberger zaliczył zaledwie jeden start w Formule 1. Riccardo Paletti ruszał do swojego trzeciego w karierze wyścigu, kiedy w GP Kanady 1982 wbił się w Ferrari Didiera Pironiego, które zostało na polach startowych. Dziewięć lat wcześniej Roger Williamson podczas swojego drugiego wyścigu w GP udusił się w płonącym wraku przewróconego Marcha na torze Zandvoort. Nikt poza jednym z rywali, Davidem Purleyem, nawet nie starał się go uratować – choć Williamson poza złamaną ręką nie odniósł w wyniku uderzenia w barierę żadnych obrażeń. Rok później, także w swoim drugim starcie w F1, na torze Watkins Glen zginął Helmuth Koinigg. O tragicznie zmarłych mistrzach pamięta wielu kibiców, ale nie można zapominać o tych, którzy praktycznie nie zdążyli zaznaczyć swojej obecności na torach Formuły 1, a ich pasja do sportu była równie wielka.

Zatrzymajmy się na moment w naszym codziennym pośpiechu i poświęćmy chwilę na wspomnienia o tych, którzy odeszli realizując pasję swojego życia. Nieważne, czy byli mistrzami świata, debiutantami, kibicami czy porządkowymi pracującymi przy torze. Smutne jest to, że nasz ukochany sport nieodłącznie wiąże się z ryzykiem, ale niech pocieszeniem będzie świadomość, iż do ostatnich chwil swojego życia wszyscy robili to, co kochają robić. – Non omnis moriar – Nie wszystek umrę – napisał Horacy w swoich „Pieśniach”, mając na myśli wieczny dorobek artystów i ludzi sztuki. Tak jest też z postaciami z wyścigów, których spadkiem są wspomnienia pozostające w pamięci kibiców.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here