Bodaj najtrudniejszy tegoroczny wyścig przyniósł Lewisowi Hamiltonowi historyczne osiągnięcie. To on wyszedł zwycięsko z pierwszego w historii Formuły 1 pojedynku dwóch czterokrotnych mistrzów świata i w walce o piąty laur pokonał Sebastiana Vettela. Śmiem twierdzić – zresztą kierowca Mercedesa sam to sygnalizował przed weekendem w stolicy Meksyku – że ten tytuł smakuje mu najlepiej. Nie tylko dlatego, że przed nim takiej sztuki dokonali tylko dwaj kierowcy: Juan Manuel Fangio w latach 50., a za naszych czasów Michael Schumacher, którego fotel w Mercedesie – po trzech ubogich w sukcesy sezonach „drugiej” kariery – przejął właśnie Lewis.

Pierwszy raz w epoce hybrydowej Mercedes napotkał na tak groźny opór ze strony rywala. Owszem, przed rokiem do wakacyjnej przerwy walka również była zacięta (i jesienią również dość szybko się rozstrzygnęła), ale to w sezonie 2018 ekipa Ferrari dysponowała samochodem, który pobił „Srebrne Strzały” na ich ulubionych terytoriach łowieckich. Vettel wygrał w Kanadzie, Wielkiej Brytanii i Belgii, gdzie przez cztery lata epoki hybrydowej ekipa z Brackley na dwanaście okazji przegrała tylko dwa razy. Ich hegemonię przełamywał wyłącznie Daniel Ricciardo, wykorzystując usterki Mercedesów w GP Kanady 2014 oraz ich pamiętną kolizję w GP Belgii 2014. Teraz mistrzowie znaleźli pogromców w równej walce – a Ferrari dopadło Mercedesa na szybkich torach wcale nie kosztem osiągów na bardziej krętych pętlach.

Jednak zamiast zepchnąć rywala do narożnika i wymierzać potężne ciosy, Scuderia zaplątała się we własne nogi. Wpadki strategiczne, błędy kierowców, wreszcie klęska z rozwojem samochodu po letniej przerwie – tak nie da się wygrać z Mercedesem.

Oczywiście żałuję niewykorzystanej przez Ferrari szansy. W przekroju całego sezonu nie zapracowali na tytuł, marnując potencjał najbardziej wszechstronnego i częstokroć najszybszego samochodu w stawce. Gdy Scuderia strzelała samobóje, Mercedes i Hamilton wyciągali maksimum z niemal każdej sytuacji. Szkoda tylko, że serie błędów poskutkowały tak wczesnym wygaszeniem emocji w walce o tytuł.

Nowy-stary mistrz popisał się bodaj najbardziej dojrzałym sezonem w karierze. Ten tytuł naprawdę wymagał mocnej głowy i ciężkiej pracy ze spuszczoną głową. Jasne, pomogli nie tylko rywale, ale też zespołowy partner – ale zdaje się, że nawet bez (zrozumiałych i oczywistych dla padokowych weteranów) zagrywek Mercedesa, Vettel i Scuderia nie mieliby łatwego życia. Problem z wypracowaniem przewagi, gdy dysponowali najskuteczniejszym samochodem w stawce, i tak zemściłby się wobec braku postępów po letniej przerwie.

Sądzę, że Hamiltona niesamowicie wzmocnił sezon 2016, przegrany z Nico Rosbergiem. Powiedzmy sobie szczerze: nikt poważny nie stawia ich na równi pod względem szybkości i tak zwanego czystego talentu. Nico pokonał przyjaciela z dzieciństwa mocniejszą głową i psychologią. Wiedział, jak wyprowadzić Lewisa z równowagi, jak wykorzystać jego słabe strony i chwile. Potrafił wyciągnąć maksimum z weekendów, w które jego rywal spisywał się poniżej swoich możliwości. Tego nie potrafił zrobić w tym roku Vettel – i miał też ku temu mniej okazji, bo Hamilton wyrównał poziom i zdaje się, że z powodzeniem postawił mur między życiem prywatnym poza torem oraz walką w kokpicie, garażu i fabryce.

Przez wiele sezonów tego mu brakowało. Pojawiały się niewytłumaczalnie anonimowe weekendy, wahania formy. Potrafili to wykorzystać jedynie dwaj jego zespołowi koledzy – poza Rosbergiem także Jenson Button, który w sezonie 2011 również pokonał Hamiltona w punktacji (P2 i 270 punktów wobec P5 i 227 oczek), a rok później ustąpił mu o marne dwa punkty.

Zimny prysznic w postaci porażki z rąk Rosberga naprawdę otrzeźwił Hamiltona. Nico przeczuwał zresztą, że jego tricki drugi raz już się nie sprawdzą – i odszedł w glorii mistrza. Zdążył jednak przyczynić się do stworzenia potężnego rywala: kierowcy jeżdżącego znacznie skuteczniej, skupionego na podstawowym celu.

Ze względu na kaliber i formę przeciwnika tegoroczny tytuł Hamiltona jest bez wątpienia najbardziej wartościowy w jego karierze. Może równa się z tym pierwszym, sprzed dekady, ale pamiętajmy, że sezon 2008 był tak naprawdę walką błędów. Ponadto dwa wyścigi przed końcem zmagań matematyczną szansę na tytuł miał kierowca trzeciego zespołu w stawce, który ponadto zaprzestał rozwoju samochodu jeszcze przed półmetkiem sezonu. Lewis z tamtego okresu przepadłby teraz z kretesem, natomiast jego współczesny odpowiednik rozniósłby ówczesnych rywali w pył.

Mam nadzieję, że drugi z rzędu sezon według podobnego schematu – nadzieje, pękające z hukiem w drugiej części sezonu pod naporem srebrnego walca z Hamiltonem za sterami – otrzeźwią Scuderię i Vettela. Mam nadzieję, że wnioski zostaną wyciągnięte i pogoń za rekordami Michaela Schumachera zostanie przystopowana. A idąc krok dalej, marzę o walce dwóch tegorocznych asów z przedstawicielami kolejnego pokolenia: Maksem Verstappenem czy Charles’em Leclerkiem. Kadry mamy wspaniałe (jasne, jeszcze jednej postaci nam brakuje) i świetnie by było, gdyby bój o najważniejsze laury przyniósł jeszcze więcej emocji oraz zwrotów akcji. Niczego nie ujmując aktualnym mistrzom – i gratulując Lewisowi zasłużonej „piątki” – chciałbym, by w nieco już wyświechtanym scenariuszu pojawiły się drobne korekty.

3 KOMENTARZE

  1. O kurcze. Czasami się nie zgadzam z niektórymi analizami, które Mikołaj tutaj wrzucasz ale tym razem nie znalazłem w tym tekście ani jednego takiego zdania.

    Ja bym tylko oczekiwał w kolejnych sezonach (oprócz tego co napisałeś) włączenia się do walki o czołowe pozycje dwóch w przeszłości wielkich zespołów. Mówię o McLarenie i Renault. Najbardziej mi szkoda tego pierwszego bo (sorry za sarkazm) ale są w d..pie i do tego zaczynają się tam osiedlać….. Nie mogę patrzeć jak ta wyznaczająca niegdyś standardy stajnia stacza się z sezonu na sezon.

    Jak patrzę na to co było w tym roku to wydaje mi się, że zarówno McLaren jak i Williams chybili totalnie z jakimiś założeniami do zaprojektowania nadwozi na ten sezon. W poprzednim McLaren miał całkiem dobre nadwozie a w tym jest dramat. Podobnie jest z Williamsem.

    Może wzajemnie od siebie ściągali w ławce podczas klasówki, którą było tworzenie koncepcji auta na kolejny sezon? 🙂

  2. Najprawdopodobniej bylo tak jak widzielismy. Mercedes i Ferrari byly na zblizonym poziomie, zadecydowaly bledy Vettela i ekipy (glownie strategia).
    Ale jednak dziwi mnie ze Mercedes ma takie ‘szczescie’ ze gdy rzeczywiscie jest pod presja to ni z tego ni z owego nagle ma zdecydowanie najlepszy bolid, a gdy juz jest w miare bezpiecznie to nagle ich przewaga znika. Moze po prostu maja taka przewage ze spokojnie nia ‘zarzadzaja’. Pasowaloby to rowniez to decyzji o silnikach na 2021, gdy inni producenci naciskali na zmiany, nagle silnik Mercedesa zrobil sie ‘slabszy niz Ferrari’ i pomysl zmian upadl, a zaraz po ogloszeniu tej decyzji Mercedes zamienil sie w rakiete i odjezdzal rywalom.
    To ze FIA, Liberty, i caly (prawie) swiatek zrobi wszystko by Hamilton pobil rekord Schumiego to osobna sprawa.

Skomentuj A jak! Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here