Robert, masz tu jeszcze coś do zrobienia... Czekamy na Ciebie!

Dokładnie pół roku temu, w niedzielny lutowy poranek, obudził mnie telefon. – Robert miał wypadek – usłyszałem w słuchawce. W pierwszej chwili umysł nieświadomie odrzucił jakikolwiek czarny scenariusz, ale kolejne godziny upływały pod znakiem coraz bardziej niepokojących informacji i kiedy po południu wsiadałem do samolotu, spodziewałem się najgorszego. Głęboko w pamięci tkwią pełne napięcia godziny pod salą operacyjną w Pietra Ligure, nerwy, strach i wreszcie widok uśpionego kierowcy, którego grubo po północy wywożono na noszach do separatki, po wielogodzinnej operacji. Gdybym wiedział, że pół roku później sytuacja będzie wyglądała tak jak obecnie, skakałbym pod sufit ze szczęścia. Wówczas jednak głowa była pełna najczarniejszych myśli, do których ciężko jest wracać.

Metafora o „powrocie z dalekiej podróży” jest wyświechtana do granic możliwości. Jednak w tym przypadku tak właśnie było. Wspominając to, co działo się w pierwszych godzinach po nieszczęsnym wypadku, ciężko mi nie określić kolejnych, choćby pozornie błahych informacji z Włoch innym mianem niż optymistyczne. Dobrze przespana noc, brak infekcji, dopisujący apetyt, pierwsze ruchy palcami – z jednej strony chciałoby się usłyszeć coś naprawdę przełomowego, ale z drugiej, pamiętając o wygranej przez lekarzy i organizm kierowcy walce o życie, takie wieści cieszyły bardziej niż zwycięski wyścig w Kanadzie.

Sześć miesięcy po wypadku jedyny cel, jaki przyświecał przez ten czas Robertowi, wciąż nie znajduje się na wyciągnięcie ręki. „Zwykłemu” człowiekowi trudno nawet sobie wyobrazić, z czym przez ostatnie pół roku musiał się zmierzyć kierowca. Niezależna, niezwykle silna osoba, która nie potrafiła spokojnie usiedzieć w miejscu i cały czas szukała kolejnych wyzwań (przede wszystkim związanych z prowadzeniem przeróżnych pojazdów na poziomie zbliżonym do absolutnych granic możliwości), nagle musiała zmierzyć się z potwornym wyzwaniem: mozolnej pracy nad przywróceniem własnego organizmu do stanu umożliwiającego dalszą realizację życiowej pasji.

Dobrze ujął to Mark Webber, z którym rozmawiałem kilka dni po wypadku Roberta, w czasie sesji testowej w Jerez de la Frontera. Australijczyk zwrócił uwagę na fakt, że proces rehabilitacji w przypadku człowieka żyjącego w atmosferze bezustannej rywalizacji nie jest łatwy z psychicznego punktu widzenia. Porównał to do mozolnego budowania muru z cegieł i podkreślił, jak ciężko jest utrzymać motywację do pracy, która nie przynosi natychmiastowych efektów, a wręcz czasem wiąże się z pewnymi przestojami czy nawet krokiem wstecz, bo ludzki organizm stara się bronić przed nadmiernym obciążeniem.

Nie wiem, jaka jest w tym rola wyjątkowo mocnej psychiki Roberta, a w jakim stopniu „pomaga” mu fakt, że jazda samochodem wyścigowym to po prostu sens jego życia i dążenie do powrotu na tor jest dla niego absolutnym priorytetem, ale postawa kierowcy w tym trudnym okresie jest czymś wyjątkowym. Jeszcze gdy leżał w szpitalnym łóżku, osłabiony operacjami i działaniem środków przeciwbólowych, potrafił żartować w swoim stylu i wykorzystywał każdą możliwą chwilę na ćwiczenia tych części ciała, którymi mógł poruszać. Z pewnością miewał słabsze chwile i momenty zwątpienia, ale wykonana przez niego praca w trakcie minionych sześciu miesięcy zasługuje na podziw. Tuż po opuszczeniu szpitalnego łóżka z zaciśniętymi zębami ćwiczył kontuzjowaną prawą nogę w specjalnej maszynie, pozwalającej na chodzenie po sztucznej bieżni antygrawitacyjnej, w warunkach obniżonego ciśnienia. Stopniowo zwiększał obciążenie, nie bacząc na ból.

Teraz chodzi już samodzielnie, masa ciała po długotrwałym leżeniu w szpitalnym łóżku wróciła do normy, prawa dłoń odzyskuje sprawność i pozostaje już „tylko” czekać na efekty ostatniego zabiegu oczyszczenia łokcia – niezwykle skomplikowanego stawu, który najbardziej ucierpiał w wypadku – z pooperacyjnych zrostów. Moment przywdziania ognioodpornego kombinezonu i wciśnięcia się w kokpit wyścigowego samochodu jest coraz bliżej i chociaż wciąż nie wiadomo, kiedy dokładnie ten cel zostanie osiągnięty, to i tak postępy w porównaniu z tym, co działo się przed sześcioma miesiącami, zakrawają na cud. Cud wspomagany mrówczą pracą człowieka, który ma w Formule 1 jeszcze coś do zrobienia i nie spocznie, dopóki tego nie wywalczy.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here