Zmieniają się zakątki świata, okoliczności i rywale na niższych stopniach podium, tylko Nico Rosberg sprawia wrażenie kuloodpornego, kompletując kolejne zwycięstwa. W Szanghaju, gdzie cztery lata wcześniej odniósł swój dziewiczy triumf w F1, Niemiec dorzucił do kolekcji trzecie tegoroczne zwycięstwo. No dobra, Lewis, Sebastian, Kimi, pobudka!

Dla lidera mistrzostw świata weekend w Chinach ułożył się lepiej niż mógłby to sobie wymarzyć. Nico mógł się poczuć w miarę komfortowo zanim w ogóle rozpoczęła się rywalizacja. A wszystko dlatego, że Lewis Hamilton musiał się liczyć z utratą pięciu lokat na starcie za wymianę skrzyni biegów. Jak się okazało, było to dopiero pierwszy prezent, który czekał na Rosberga na chińskiej ziemi. Ale po kolei.

To się nazywa pech!
W sobotę Niemiec sięgnął po pierwsze pole startowe, zapewniając sobie przy okazji drobną strategiczną przewagę, wynikającą z faktu, że przebrnął przez Q2 na miękkiej, a nie na supermiękkiej mieszance. Po drugiej stronie garażu panował zupełnie odmienny nastrój. W Srebrnej Strzale #44 szwankowało MGU-H i mistrz świata, bez czasu, zakończył przygodę na poziomie Q1. Żeby wykluczyć potencjalne problemy, zapadła decyzja o wymianie całej jednostki napędowej.

W tej sytuacji niedziela z perspektywy Rosberga zapowiadała się trochę spokojniej. Owszem, Nico przegrał z Danielem Ricciardo start, ale jego najgroźniejsi rywale wpadli w znacznie poważniejsze tarapaty, ułatwiając liderowi generalki resztę popołudnia. Czerwoni zderzyli się po niespodziewanym ataku „rosyjskiej torpedy”, a startujący z końca stawki Hamilton stracił przednie skrzydło po kolizji z Felipe Nasrem. Nadmiar szczęścia. Czy w tej sytuacji Rosberg martwił się obecnością Ricciardo przed swoją Srebrną Strzałą? Wątpię. Zresztą wkrótce także Dan przestał stanowić jakiekolwiek zagrożenie.

3-6-9
Planów Rosberga nie zakłóciła nawet neutralizacja zarządzona po kapciu Ricciardo. W przeciwieństwie do głównych rywali Niemiec nie zjechał do alei serwisowej. Decyzja okazała się słuszna. Miękkie opony w Mercedesie #6 ciągle znajdowały się w niezłym stanie, więc przez resztę dnia Rosberg musiał walczyć głównie ze swoją koncentracją.

Na metę wpadł z 37-sekundową przewagą nad Vettelem, odnosząc trzecie zwycięstwo w sezonie i szóste z rzędu. Osiągnięcie godne pozazdroszczenia. Dłuższą serią mogą się pochwalić jedynie Seb (9), Alberto Ascari (7) i Michael Schumacher (7). Czy Nico zdoła ją przedłużyć, przekonamy się już wkrótce. Póki co Rosberga musi cieszyć coś innego – Niemiec jest bowiem dziesiątym kierowcą w dziejach F1, który wygrał trzy pierwsze wyścigi sezonu. Nie byłoby w tym niczego nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że jego dziewięciu poprzedników sięgnęło później po mistrzostwo świata. Sezon jest wprawdzie bardzo długi, założę się jednak, że taka informacja rozpaliła wyobraźnię Nico.

Zaskoczenie
Zastanawiam się, czy Lewis Hamilton wyczerpał już swój limit pecha, bo jeśli nie, to za chwilę może zrobić się gorąco. Nie da się ukryć, że sprawy nie zawsze idą tak jak byśmy sobie tego życzyli, ale takiego początku mistrzostw świata Lewis chyba się nie spodziewał. A już na pewno nie podejrzewał, że nie wygra żadnego z trzech pierwszych wyścigów.

Po niepowodzeniach z Australii i Bahrajnu miał nadzieję, że w Chinach karta się odwróci. W końcu w poprzednich sześciu latach nie schodził w Szanghaju z podium, trzykrotnie zwyciężając. Lewis musiał się wprawdzie liczyć z karą za wymianę skrzyni biegów, ale to nie przekreślało jego szans na miejsce w czołówce. Katastrofa miała dopiero nastąpić. Pierwsza odsłona nastąpiła w sobotę podczas kwalifikacji i wcale nie wyczerpała puli nieszczęść mistrza świata. W niedzielę wcale nie było lepiej.

Łóżko z baldachimem
Kontakt z Nasrem tuż po starcie zaowocował urwaniem przedniego skrzydła, które ugrzęzło pod nosem Mercedesa, niszcząc przód podłogi. Po przymusowej wizycie w alei serwisowej Anglik spadł na przedostatnie miejsce. Sprytna zagrywka Mercedesa podczas neutralizacji, polegająca na założeniu na jedną rundę supermiękkiej mieszanki, po czym powrót do miękkiej na niewiele się zdała, ponieważ samochód mistrza świata był poważnie uszkodzony.

Nie przeszkodziło mu to wprawdzie pogrążyć Valtteriego Bottasa, ale Felipe Massa skutecznie zastopował jego postępy. – W końcówce zabrakło mi opon. Myślę, że miałem uszkodzone zawieszenie, który wyginało się jak szalone. Czułem się jakbym jechał łóżkiem z baldachimem – wyjaśniał siódmą lokatę na mecie.

Gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą
Rosjanie mieli już w F1 „Rakietę z Wyborga”, która swego czasu porządnie zaszła za skórę Fernando Alonso, przyczyniając się do zdobycia tytułu przez Sebastiana Vettela, a teraz doczekali się „Torpedy z Ufy”, temu samemu Sebowi życie uprzykrzającej. Daniił Kwiat naraził się czterokrotnemu mistrzowi świata, ośmielając się wskoczyć w otwarte na oścież przez Niemca drzwi. Finał znamy. Zaskoczony nagły obrotem spraw Vettel znalazł się pomiędzy autorem „samobójczego manewru” (czyli młotem) a swoim kolegą z Ferrari Kimim Räikkönenem (i kowadłem), innymi słowy mówiąc w złym miejscu i o niewłaściwym czasie. Zdarza się. W końcu gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą.

Zachowując wszelkie proporcje, przypominam sobie zresztą, że w 2006 roku Michael Schumacher w tym samym miejscu i w podobny sposób rozprawił się Giancarlo Fisichellą. To prawda, że manewr „Schumiego” był bardziej subtelny, a po lewej ręce wyprzedzanego Włocha znajdowało się wyłącznie pobocze, ale to już nie wina Daniiła, tylko pech Seba. Zresztą całą sytuację zgrabnie podsumował szefujący Scuderii Maurizio Arrivabene, podkreślając, że co prawda „Kwiat wjechał w lukę z ogromnym impetem, ale Seb i Kimi na jego miejscu zrobiliby identycznie. To był wyścigowy incydent”. Zgodzisz się, Seb?

Zegar tyka
Zastanawiam się, czy nerwowa reakcja Vettela mogła mieć związek z tym, co po wyścigu wszyscy mieliśmy okazję usłyszeć za pośrednictwem mediów od Sergio Marchionne, a z czym wcześniej zapoznali się pewnie członkowie Scuderii. – Zegar tyka i musimy zacząć wygrywać wyścigi – stwierdził szef FCA. Z taką presją nerwy czasami mogą puścić, zaburzając trzeźwą ocenę sytuacji.

Czy Ferrari mogło pokusić się w Chinach o pokonanie Mercedesa? Dystans dzielący pretendentów z Maranello od czempionów z Brackley skurczył się. To oczywiste. Przewaga sprzętowa ciągle jednak leży po stronie Mercedesa, który działa jak dobrze naoliwiona (z wyjątkami), perfekcyjna maszyna. Przy pewnej dozie szczęścia Włosi mogą sprawić niespodziankę, ale naprawdę ciekawie zrobi się dopiero wtedy, gdy stajnia z Maranello upora się z poprawą swojej turbosprężarki. Trwają nad tym prace i być może już w Hiszpanii Vettel z Räikkönenem otrzymają broń, porównywalną z tym, czym dysponują Hamilton i Rosberg. Zobaczymy.

Podwójna szkoda
Na razie Czerwoni ciągle muszą liczyć na słabszy dzień Mercedesa przy zachowaniu perfekcji własnych poczynań. Niestety, ze złożeniem tych puzzli są pewne problemy. W Szanghaju także nie powiodła się ta sztuka. I to zarówno w kwalifikacjach, jak i w wyścigu. W sobotę Räikkönen i Vettel popełnili błąd w nawrocie, gubiąc cenne ułamki sekundy, które kosztowały ich przegraną nie tylko z Rosbergiem, ale również z Ricciardo. Co gorsza, następnego dnia nie wykorzystali szansy na rehabilitację, grzebiąc swoje szanse na walkę z Nico chwilę po starcie. Szkoda, i to podwójna. Po pierwsze dlatego, że lider mistrzostw nie musiał się spinać, a po drugie z tej przyczyny, że Seb i Kimi nie zdołali przejechać czystego wyścigu, w związku z czym możemy jedynie przypuszczać, na co aktualnie stać Ferrari.

Vettel w efekcie incydentu po starcie poniósł mniejsze straty niż jego kolega, więc i szybciej się pozbierał. W trakcie wyścigu zdołał przebić się na drugie miejsce i finiszował ze stratą 37 sekund do Nico Rosberga. Räikkönen miał trudniejsze zadanie, ponieważ po pierwszej rundzie musiał zjechać do boksu po nowy nos i świeży komplet miękkich opon, lądując w ogonie stawki. W trakcie wyścigu minimalizował straty, przedzierając się do czołówki. W pięknym stylu wygrał fiński pojedynek, zdejmując skalp Bottasa, zostawił także w tyle Hamiltona i Massę. Piąta pozycja była jednak wszystkim, co udało mu wywalczyć. Biorąc pod uwagę przedstartowe oczekiwania, „Iceman” nie mógł być zachwycony osiągniętym rezultatem. Może następnym razem?

Ciosy w brzuch
Wróćmy jeszcze do życia pod presją – coś na ten temat wie Kwiat, nad którym miecz Damoklesa wisi nie od parady. I to nie od dawna, ponieważ do jego fotela co rusz przymierzany jest Max Verstappen. Taka sytuacja nie sprzyja komfortowi, no ale to jest F1 – tutaj nie ma sentymentów. Ale w Szanghaju Rosjanin spisał się naprawdę dobrze. Wreszcie! Szósta lokata podczas kwalifikacji stanowiła niezłą zaliczkę przed wyścigiem. Na starcie Daniił zrobił z niej znakomity użytek i wykorzystując szeroką linię Bottasa oraz kolizję kierowców Ferrari przebił się na trzecie miejsce. Następnie zyskał jeszcze jedną lokatę, kosztem swojego kolegi. Ostatecznie musiał jednak uznać wyższość Vettela, więc wylądował na najniższym stopniu podium.

Mało? Nie sądzę, zwłaszcza że drugie miejsce, a co za tym idzie pudło w tym wyścigu powinno przypaść w udziale innemu kierowcy Red Bulla. Sęk w tym, że Danielowi Ricciardo nie dopisało szczęście. – Kapeć, a potem samochód bezpieczeństwa były jak ciosy w brzuch zadane przez boksera wagi ciężkiej. Później pojechałem jednak jeden z najlepszych wyścigów w mojej karierze – stwierdził Dan.

Nowa fryzura
Sobota przyniosła Ricciardo „szokującą” pierwszą linię. – To musi być nowa fryzura – tłumaczył ze swadą popisy swojego asa Christian Horner. Ten Adrian Newey to potrafi, co nie? Już widzę te kolejki ustawiające się po bardziej wydajną aerodynamicznie fryzurę. Kto pierwszy? Fernando, to ty? A filozofia samuraja już nie wystarcza? Dobra, żarty na bok.

W niedzielę Daniela opuściło szczęście. Co prawda po starcie przejął prowadzenie, robiąc użytek z supermiękkiej mieszanki, ale szczęście trwało krótko. Na trzecim kółku złapał kapcia i musiał zjechać do alei serwisowej po świeży komplet miękkich opon. Po całej akcji spadł na 17. miejsce, skąd w efekcie „najlepszego pościgu w karierze” przebił się na czwartą pozycję – w tym sezonie przysługującą mu niemalże z urzędu. Po wyścigu pewnie z lekką zazdrością spoglądał w stronę podium, na którym „Torpeda z Ufy” w najlepsze torpedowała oskarżenia użytkownika (wiem, jak to brzmi) niejakiej Margarity. – Czuję, że szampan przeszedł mi dzisiaj koło nosa, ale część mnie nadal się uśmiecha, bo będą inne okazje – podkreślił Ricciardo.

Twarde lądowanie
Rozczarowań – i to zdecydowanie bardziej bolesnych – było w Chinach znacznie więcej. McLaren „musi się poprawić w każdym obszarze” i nadal pozostaje im cieszyć się punktem wywalczonym w Bahrajnie przez Stoffela Vandoorne’a. Swojego konta nie powiększył również zespół Force India, podobnie Renault, Manor (choć akurat Pascal Wehrlein po raz kolejny zasłużył na oklaski) i Sauber, ale w przypadku tych zespołów nie stanowi to wielkiej sensacji.

Twarde zderzenie z rzeczywistością przeżyła także stajnia Gene’a Haasa. Wysokie wartości minimalnych ciśnień w oponach Pirelli sprawiły, że Amerykanie nie poradzili sobie z ustawieniami samochodu. Jakby tego było mało, Romain Grosjean stracił po starcie przednie skrzydło, natomiast Estebanowi Gutiérrezowi życie komplikowała awaria DRS. Jakieś pozytywy? Wbrew pozorom tak. Przynajmniej w przypadku Meksykanina, który wreszcie osiągnął metę i to przed swoim starszym kolegą.

Uwolniony potencjał
Powody do radości miała za to Scuderia Toro Rosso, która powiększyła w Szanghaju swoje konto o sześć punktów. W kwalifikacjach lepszym z kierowców włoskiej stajni okazał się Carlos Sainz, trzeba jednak dodać, że Max Verstappen musiał się dodatkowo napracować ponieważ jego samochód ściągało w lewo. Początek wyścigu też lepiej wyszedł Hiszpanowi, aczkolwiek ostatecznie to Holender zakończył popołudnie w Chinach lepszym wynikiem, po raz kolejny prezentując drzemiący w nim potencjał.

Pierwsze okrążenie Verstappen ukończył na 12. pozycji. Podczas neutralizacji musiał poczekać, że mechanicy obsłużą Sainza i spadł niemal na samo koniec stawki, po czym rozpoczął swój koncert, regularnie pnąc się w górę stawki. Na ostatnią zmianę Max otrzymał miękkie opony i uporał się z kolejno z Sainzem, Pérezem i Bottasem. Gdyby wyścig liczył jedno okrążenie więcej, jego ofiarą padłby pewnie również Hamilton, a tak musiał się zadowolić ósmą lokatą – jedno miejsce przed Sainzem.

Przeciętnie
Tym razem zakończymy Williamsem, który nadal niczego szczególnego nie prezentuje. Wprost przeciwnie, wypada co najwyżej przeciętnie, a przecież mówimy o zespole, który w poprzednich dwóch sezonach zajmował trzecie miejsce w mistrzostwach świata. Miała być rywalizacja z Ferrari i w jakimś sensie jest – w końcu samochody Toro Rosso, Haasa i Saubera napędzają silniki włoskiej marki. Podejrzewam jednak, że nie do końca o to chodziło… Chciałbym się mylić, ale mam wrażenie, że Williams zaczyna dryfować w niebezpiecznym kierunku.

Wyścig w Chinach przyniósł dziewięciokrotnym mistrzom świata konstruktorów dziewięć punktów. Po kwalifikacjach wydawało się, że Valtteri Bottas (P5) wreszcie pokona w wyścigu swojego starszego kolegę. Nic z tych rzeczy. Słaby start i wysoka degradacja pośredniej mieszanki sprawiły, że Fin wylądował na mecie cztery pozycje za Felipe Massą, na dziesiątym miejscu. Prawdę mówiąc z niedzielnego występu Bottasa najmocniej utkwił mi w pamięci moment, w którym objechał go Hamilton. Co ciekawe, aktualny mistrz świata trochę później próbował podobnego numeru z Brazylijczykiem, ale ten odparł atak i na dobre zatrzymał Anglika.

W butach „Icemana”
Byłbym zapomniał. Jeszcze słowo o ogłoszonym przez Mikołaja i Michała konkursie na nazwę dla samochodu Kimiego. Przyznam, że kilka propozycji bardzo mi się spodobało, no bo taka Finlandia to brzmi i dumnie, i dostojnie, i w ogóle fajnie stroi z Kimim. Taka Kimlandia. Pożałowałem, że nie wziąłem udziału w konkursie, ale pomyślałem: co mi tam, lepiej późno niż wcale. Zacząłem się wczuwać (dosłownie) w rolę głównego zainteresowanego. Przybrałem kamienną minę, prawie przestałem się odzywać. Co więcej,  próbowałem nawet zaliczyć (przepraszam, ale tak było) Finlandię. Główkowałem jak oszalały. I wiecie co? Doszedłem do przerażającego wniosku. Obawiam się, że „Icemanowi” najbardziej spodobałoby się może niezbyt znane, ale jakże symptomatyczne i wymowne imię pochodzenia anglosaskiego: „Ajdontker”.

13 KOMENTARZE

  1. Suchar tematyczny.
    Siedzi dwóch Finów i pije wódkę, oczywiście nie odzywając się do siebie ani słowem.
    Flaszka się kończy. Jeden z nich wstaje i mówi:
    – Idę po kolejną.
    – A musisz przy tym tyle gadać ??

  2. Po raz setny czytamy w tych artykułach tego autora, że gdyby wyścig miał jeszcze jedno kółko, to coś tam by się stało. Wydaje mi się, że to jest Formuła 1 i wszystko jest wyliczane co do okrążenia, więc nie, Max nie wyprzedziłby nikogo, bo skończył się wyścig, w którym od dawna było wiadomo ile będzie okrążeń. Gdyby wyścig trwał jeszcze jedno kółko, to połowa stawki zostałaby pewnie zdyskwalifikowana za brak 1kg paliwa do badań 😛

    • Nie przesadzaj, potrzebny jest tylko jeden litr, a nie jeden kilogram 😉 Miej pretensje do Verstappena, to on wyjechał z tym gdybaniem. A gdyby wyścig miał jedno okrążenie więcej, to kierowcy inaczej by gospodarowali paliwem (lub zespoły zatankowałyby więcej paliwa, bo mimo limitu zdarza się lać mniej niż regulaminowe maksimum obowiązujące od zgaszenia świateł do flagi).

  3. A ja po raz setny ubawilem się. Proszę o więcej i częściej, bo to się czyta!!!!!
    A ty ekwador15 marudzisz jak zwykle i nie masz racji co do paliwa. Gdyby bylo jeszcze jedno kolko, to zapewniam cie, ze nikomu nie zabrakloby paliwa, wlasnie dlatego, ze to jest F1. Logika chlopie ci nawala 😉

  4. No wiecie, gdyby kierowcy się postarali to zaoszczędzili by paliwa pewnie jeszcze na 10 kolejnych okrążeń, nie atakując, jadąc po 5 sek wolniej na okrążeniu, ale to wtedy by się rozbili pewnie, bo jadąc za wolno bolidem traci się temperaturę opon, hamulców itd. Będziecie bronić autora tekstu, bo niby nie mam racji. A tu chodzi o to, że w F1 nie można powiedzieć, że gdyby jeszcze jedno kółko, to coś by się stało. Gdyby mecze trwały dłużej o 5 min niż zaplanowane 90 minut, to Niemy z Brazylią wygraliby 10:1 a nie 7:1. Gdyby wyścig trwał więcej okrążeń, to logiczne jest ze strategia byłaby inna, a tak sobie wyliczają zespoły, że na koniec skończą się opony i biorą pod uwagę podczas wyścigu, gdy kontrolują co się dzieję, że ktoś się zbliża, ale co z tego jak wydarzenie kiedyś musi się skończyć. Wspomniałem o tym, bo już wiele razy o tym czytam. W piłce regulamin mówi o podstawowym czasie 90minut a w F1 definiują to okrążenia liczone na podstawie dystansu jaki ma mieć wyścig, co jest zapisane w regulaminach – z wyjątkiem Monako, ale tam także od dawna każdy wie ile kółek ma ten wyścig. Jeśli ktoś profesjonalnie zajmuje się F1 to nie powinien pisać takich bzdur. W dalekiej historii F1 były wyścigi, że na mete wpadały bolidy w centymetrowych odstępach, bo akurat ktoś się na ostatnim zakręcie ostro zbliżył ale zabrakło prostej i co wtedy też mamy napisać, że gdyby jeszcze jedno kółko? Kiedyś to musi się skończyć.

  5. Ekwador15, a ty dalej swoje. Eureka ! Piszesz takie oczywistości, ze glowa boli. Nie muszę bronić autora, bo broni się sam swoim tekstem. Nie widzę w tym nic złego w gdybaniu, to nie podręczniki szkolne, dorośnij. To, ze czytamy w temacie, ze gdyby wyscig potrwal dluzej, to cos tam, świadczy o tym, ze piszący mysli, rozwaza rozne scenariusze, zastanawia sie a nie relacjonuje. Chcesz relacji to zajrzyj na konkurencyjne strony o F1. Tam są relacje z wyścigu. Tutaj masz konkretną opinię. Jasne? Chcę tez zauważyć, ze nadal brakuje w twojej wypowiedzi logiki. Zastanów sie czy przyklad z pilka nozna masz uzasadnienie.

    • Kolego ekwador15, bardzo mi przykro, że po raz setny jesteś zmuszony do czytania moich głupot. Co do formuły (a propos) Przymrużonego Oka, nie każdemu musi się to podobać, prawda? To są felietony. Konformizm mnie nie interesuje. I już
      Można podchodzić do wszystkiego bezrefleksyjnie. Tylko po co?
      Co do gdybania, to mam wrażenie, że chyba zbyt mało czytasz. Ale może to tylko wrażenie, nie wiem. Mogę Ci za to obiecać, że za jakiś czas, specjalnie z myślą o Tobie, przygotuję materiał o tym, co by było, gdyby…
      I na koniec – każdy daje świadectwo o sobie w tym, co wypisuje. Ja w tekście, Ty w komentarzu. Pomyśl o tym, zanim napiszesz protekcjonalnie lub lekceważąco (nie wiem, jaki był Twój zamiar) „tych artykułach, tego autora”. No chyba, że masz jakiś problem z imieniem Robert.
      Pozdrawiam,
      Robert

  6. ekwador15 – tak jak czasami się z Tobą zgadzam tak teraz pierdzielisz takie farmazony że aż żal, a tak na marginesie ile Ty masz lat? jeżeli to oczywiście nie tajemnica i pytam z czystej ciekawości i bez złośliwości.

    ..a co do tekstu to trafne, celne i z przekąsem opisane najważniejsze i najistotniejsze wydarzenia tego show

    pozdrawiam

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here