Tegoroczny wyścig na Hungaroringu okazał się thrillerem, który będziemy wspominać po latach. Fantastyczny triumf Daniela Ricciardo, drugie miejsce magicznego Fernando Alonso i trzecia lokata spychanego po kwalifikacjach w niebyt Lewisa Hamiltona. Formuła 1 raz jeszcze pokazała, że jest pięknym i nieprzewidywalnym sportem.

Na początek jednak trochę George’a Orwella sprzed weekendu w Dolinie Trzech Źródeł. Otóż Azad Rahimow, azerbejdżański minister ds. młodzieży i sportu potwierdził, że jego kraj od 2016 roku będzie gościć Grand Prix… Europy. Nie byłoby w tym może nic dziwnego, gdyby nie fakt, że Azerbejdżan leży w Azji. Dobra, nie czepiam się. Zresztą, żeby puryści poczuli się usatysfakcjonowani, proponuję Grand Prix Eurazji i problem z głowy. Jest tylko jeden warunek – ogłoszeniem decyzji Berniego E. powinno zając się Ministerstwo Prawdy z powieści „Rok 1984”. Też macie wrażenie, że orwellowskie wizje właśnie zaczynają się spełniać?

Z powodu krótkich wakacji muszę nadrobić drobne zaległości z Hockenheim. Po wyścigu w Niemczech Fernando Alonso rozpływał się w pochwałach nad Danielem Ricciardo, z którym stoczył fantastyczny pojedynek. – Myślę, że Daniel jest niewiarygodnie dobry. Jeździ bardzo mądrze, no i respektuje przepisy – komplementował Australijczyka dwukrotny mistrz świata. Czytając ostatnie zdanie doszedłem do wniosku, że Fernando postanowił wrzucić kamyczek do ogródka Sebastiana Vettela, z którym starł się podczas wyścigu na Silverstone, gdzie niewiele rzeczy działo się „zgodnie z przepisami”.

W ostatnich rundach mistrzostw świata kierowcy Mercedesa przekonali się na własnej skórze, że powiedzenie związane z tym, iż szczęście sprzyja gospodarzom, nie zostało wyssane z palca. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że w Wielkiej Brytanii problemy dopadły Nico Rosberga (wygrał Hamilton), natomiast w Niemczech jego angielskiego kolegę (zwyciężył Niemiec). Po kwalifikacjach na Hungaroringu wyglądało na to, że seria się przedłuży (Nico, jak wiadomo, ma fińskie korzenie, a runda na Węgrzech uchodzi za nieoficjalną Grand Prix Finlandii, bo zawsze na trybunach jest zatrzęsienie białych flag z niebieskim krzyżem), ale w niedzielę swoje pięć groszy dorzuciła pogoda i Hamilton zdołał w sobie tylko znany sposób powrócić z piekieł, finiszując w trójce – tuż przed Rosbergiem.

Skoro jesteśmy już przy Nico, to bezdyskusyjnie należy mu się miano marudy wyścigu. Niemiec najpierw poprosił o sprawdzenie, czy jadący przed nim Jean-Eric Vergne na pewno zwolnił po wypadku Sergio Péreza, a potem bezceremonialnie pytał przez radio, dlaczego Hamilton nie zjeżdża mu z drogi. Reakcję Anglika można było przewidzieć. – Nie będę zwalniać dla Nico. Jeśli zbliży się do mnie wystarczająco, to może pokusić się o wyprzedzanie – „odszczekał” się Lewis. Z tej okazji organizujemy krótki sondaż: (1) czy Nico od razu po wyścigu zadzwonił z pretensjami do centrali w Stuttgarcie?, (2) zrobił to dopiero w poniedziałek rano?, (3) nie musi tego robić, bo centrala widziała, że arogancki Anglik rzuca mu kłody pod nogi?

Przejdźmy teraz do prawdziwego bohatera Magyar Nagydij. Daniel Ricciardo, bo o nim mowa, mógł się poczuć jak na kolejce górskiej! Podjazd i ostry zjazd, podjazd i znowu ostro w dół – i tak w kółko. Jego zwycięstwo na Hungaroringu było jednak jak najbardziej zasłużone, choć w połowie wyścigu Australijczyk przeżył chwilę grozy, gdy w jego samochodzie zaczęło brakować mocy. Pomogło gmeranie przy przełącznikach. W końcówce nie pozostawił złudzeń dwóm mistrzom świata, czyli Lewisowi Hamiltonowi i Fernando Alonso, sięgając po drugą wygraną w sezonie. Nic dziwnego, że po tym koncertowym występie błyszczał na podium swoją śnieżnobiałą „klawiaturą”.

Jak tak dalej pójdzie, to Sebastiana Vettela wkrótce będzie czekać załamanie nerwowe. Z powodu Ricciardo, naturalnie, który w jedenastu tegorocznych wyścigach aż dziewięć razy zostawiał czterokrotnego mistrza świata za sobą. Bezczelny młodzian, ale jaki zdolny!

Przy okazji już wiem, dlaczego Ricciardo ma taki szeroki uśmiech. On po prostu śmieje się za dwóch – za siebie i niejakiego Marka W.

Przykro to pisać, ale zespół McLarena pozostaje cieniem samego siebie. Walka z konkurencją ze środka stawki z pewnością nie odzwierciedla ambicji ekipy, która w latach 80. i 90. biła wszystkich na głowę. Dzisiejsza wpadka z oponami tylko potwierdza, że stajnia z Woking porusza się trochę jak dziecko we mgle. – Podjęliśmy w tym wyścigu sporo nietrafnych decyzji. Myślę, że w każdych warunkach spisałem się bez zarzutu, ale wynik jest daleki od oczekiwań. Wygrywamy i przegrywamy jednak jako zespół – przyznał bez zbędnych ceregieli Jenson Button.

Na koniec kilka słów o Fernando Alonso. W sumie nie będzie to nic odkrywczego, bo to, że Hiszpan potrafi sięgnąć po wynik, który teoretycznie pozostaje poza jego zasięgiem wszyscy świetnie wiemy. Drugie miejsce na Hungaroringu, uzyskane w kiepskim samochodzie, na resztkach opon było tylko kolejnym dowodem geniuszu kierowcy z Oviedo. Niby wszystko widzimy, a jednak czujemy, że ktoś tu robi kogoś w przysłowiowego balona. Taki David Copperfield, albo Harry Houdini Formuły 1. Albo obaj jednocześnie. Szkoda tylko, że Fernando ciągle musi nadrabiać niedostatni samochodu siłą swojego talentu.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here