Lewis Hamilton najwyraźniej kryzys ma już za sobą i po rozczarowującym początku sezonu znowu przejął rządy w Formule 1. To prawda, że na ulicach księstwa Monako drogę do sukcesu utorował mistrzowi świata koszmarny błąd ekipy Red Bulla, z kolei w Montrealu zadanie ułatwiło mu Ferrari, ale to w niczym nie zmienia faktu, że w obu przypadkach Anglik pojechał koncertowo. No, prawie.

Jeszcze kilkanaście dni temu Lewis przegrywał ze swoim niemieckim kolegą 0:4 pod względem zwycięstw i tracił do niego 43 punkty. W ciągu dwóch wyścigowych weekendów odniósł jednak dwa triumfy, podczas gdy Nico Rosberg wywalczył ledwie 16 oczek, w związku z czym dzieląca ich różnica stopniała do 9 punktów. To oznacza, że po jednej trzeciej sezonu pojedynek Hamiltona z Rosbergiem, którzy mimo postępów konkurencji pozostają głównymi kandydatami do tytułu, rusza praktycznie od nowa.

Terytorium zamorskie
Nie oszukujmy się, w Kanadzie można było spodziewać się po Lewisie znakomitego występu. W końcu Montreal to jego terytorium. Wcześniej wygrywał tutaj cztery razy, w tym w 2007 roku, odnosząc swoje pierwsze zwycięstwo w F1. Skąd aż taka skala sukcesów Anglika na kanadyjskim torze? Najogólniej rzecz biorąc, sekret tkwi w konfiguracji pętli, na której Lewis może wykorzystać jedną z najgroźniejszych broni w swoim wyścigowym arsenale – sztukę hamowania z dużych prędkości. Nic dziwnego, że na Circuit Gilles Villeneuve czuje się jak ryba w wodzie.

Pomimo zdobycia pole position, Hamilton nie był sobą zachwycony. – To nie było jakieś szczególne okrążenie. W piątek miałem większą przewagę – podkreślił, posyłając Rosbergowi delikatnego pstryczka w nos. Drugiego, znacznie bardziej dobitnego, wysłał w pierwszym zakręcie, rewanżując się Niemcowi za identyczną sytuację (tyle, że w drugą stronę) sprzed dwóch lat.

W ten sposób Anglik, po kolejnym słabym starcie (przegrzane sprzęgło), uratował drugą lokatę, od razu posyłając swojego rywala na deski. Teraz jego głównym celem był Sebastian Vettel, który na starcie wystrzelił jak rakieta i przejął prowadzenie. Hamilton był co prawda szybszy, ale nie na tyle, żeby wyprzedzić Seba, korzystającego z zalet nowej turbosprężarki.

Kaprysy królowej
Sprawa wyglądała na patową do czasu wprowadzenia wirtualnej neutralizacji, która sprowadziła Włochów na strategiczne manowce. Ściągając Seba do alei serwisowej Ferrari, uchyliło przed Hamiltonem drzwi do zwycięstwa. Grzechem byłoby nie skorzystać. Lewisowi pozostało zadbać o kilka sekund przewagi przed własnym pit stopem, a potem utrzymać miękką mieszankę w dobrej kondycji przez kolejne 46 okrążeń. Na świeższych o 13 kółek oponach Vettel zdołał zmniejszyć swoje straty do 4,5 sekundy, ale później nie ustrzegł się błędów i było po zabawie. Hamilton mógł zacząć świętować swoje piąte zwycięstwo w Montrealu.

Królowa sportów motorowych, jak każda kobieta (wiem, oberwę), bywa piekielnie kapryśna. Na swoją 44 wygraną Lewis czekał siedem długich miesięcy i dziewięć wyścigów, a na kolejną tylko dwa tygodnie. Anglik najwyraźniej wyczerpał limit pecha i na dobre się rozkręcił, odzyskując pewność siebie. To zła wiadomość dla Nico Rosberga i reszty towarzystwa, ponieważ taki Hamilton jest najgroźniejszy i może się okazać nie do zatrzymania. Worek się rozwiązał? Niewykluczone…

Lepszej okazji nie będzie
Zgoła odmienna atmosfera panuje po drugiej stronie garażu Srebrnych Strzał. Ale nic w tym dziwnego, ponieważ po wymarzonym początku mistrzostw świata, okraszonym czterema triumfami, Nico Rosberg złapał głośną zadyszkę, roztrwaniając większość ze swojej komfortowej, 43-punktowej przewagi. W Kanadzie nie musiało tak być, ale pojedynek z Hamiltonem w pierwszym zakręcie wykluczył lidera generalki z gry o zwycięstwo. – To było ostre zagranie ze strony Lewisa. Byłem wściekły, ale to są wyścigi. Następnym razem muszę zadbać o to, żeby być z przodu – podsumował Niemiec.

Mimo ogromnych strat, Rosberg miał szansę na najniższy stopień podium. Niestety, incydent z pierwszej rundy był tylko wstępem do tego, z czym przyszło mu się jeszcze zmierzyć. Dalej były: kapeć, zbyt duże zużycie paliwa i wreszcie piruet podczas wyprzedzania Maksa Verstappena. – Jechałem na resztkach paliwa, więc nie mogłem właściwie zaatakować Maksa. On zresztą bronił się znakomicie. Próbowałem go wyprzedzać od zewnętrznej, co skończyło się piruetem. Na szczęście zdołałem dotrzeć do mety – tłumaczył się Nico z nieudanej batalii o czwartą lokatę.

Teraz Baku. Nie ma czasu na przerwę, Rosberg musi błyskawicznie się pozbierać. A presja rośnie, bo Lewis jest w gazie. Zobaczymy, jak Niemiec sobie z tym poradzi. Najbliższe tygodnie pokażą, czy faktycznie dorósł do tytułu. Jedno jest pewne i Nico o tym wie – teraz albo nigdy. Lepszej okazji nie będzie.

Strategiczny Achilles
Scuderia Ferrari powoli wyrasta na tegorocznych mistrzów świata… w marnowaniu okazji. Włosi kręcą się wokół zwycięstwa od początku sezonu, ale jakoś nie mogą dopiąć swego. Najpierw musieli obejść się smakiem w Australii, potem w Hiszpanii, a teraz do kolekcji niewykorzystanych szans dorzucili Kanadę. Jasne, że pod względem czystej szybkości czerwone samochody nie dotrzymują kroku Srebrnym Strzałom, ale prawdziwą piętą Achillesa włoskiej ekipy jest w tym roku strategia. W Montrealu ten element zawiódł po raz kolejny. Trudno naturalnie wyrokować, czy Sebastian Vettel wygrałby niedzielny wyścig, ponieważ mógłby się on różnie potoczyć, błędna taktyka pozbawiła go jednak okazji, żeby przynajmniej spróbować to zrobić.

W sobotę Vettel zrobił znakomity użytek z nowej turbosprężarki. Pole position było blisko, choć warto pamiętać, że Hamilton i Rosberg popsuli swoje ostatnie szybkie kółka. Tak czy siak, do pełni szczęścia Sebowi zabrakło 0,178 sekundy. Zapachniało emocjami, tym bardziej, że na starcie Niemiec objechał oba Mercedesy, wychodząc na prowadzenie. Wydawało się, że to może być jego popołudnie. Włosi przekombinowali jednak ze strategią, ściągając go po komplet supermiękkich opon w momencie wirtualnej neutralizacji. – Przeceniliśmy kwestię degradacji ogumienia. To był błąd – ocenił Maurizio Arrivabene, posypując głowę popiołem.

Za szybki Lewis
Mimo wszystko na mecie Vettel nie sprawiał wrażenia przygnębionego. – Lewis był po prostu za szybki – podkreślał Niemiec, żartobliwie dodając, że na drodze do zwycięstwa stanęły mu dwie samobójczo usposobione mewy. W tym rzecz (w senie, w tym pierwszym). Nie ma gwarancji, że zaliczając jeden pit stop Vettel sięgnąłby po zwycięstwo. Hamilton miał zapas i mógł pokusić się o podcięcie strategii Seba.

Co do Kimiego Räikkönena, to jego wyścig nie był tak udany. Fin nie mógł dogrzać ogumienia i ostatecznie finiszował minutę oraz cztery miejsca za swoim kolegą. Po drodze przegrał z Valtterim Bottasem, za to przeskoczył Daniela Ricciardo, więc przynajmniej zachował status quo z czasówki.

Wynik z Montrealu z pewnością jest dla Ferrari budujący, aczkolwiek trzeba mieć na uwadze specyfikę Circuit Gilles Villeneuve. Dzięki nowej turbosprężarce Vettel i Räikkönen mają do dyspozycji więcej mocy, ale na torach o innej charakterystyce, gdzie większą rolę odgrywa aerodynamika (Silverstone), albo na obiektach, na których roi się od wolnych zakrętów (Hungaroring), to nie załatwi sprawy. Pakiet musi być kompletny, w przeciwnym razie o walce z Mercedesem, a na części torów także z Red Bullem, włoska ikona będzie mogła tylko pomarzyć.

Pierwsze pudło
Wiele po rundzie na Wyspie Notre Dame obiecywał sobie zespół Franka Williamsa (obecnego w Montrealu) i się nie zawiódł, przynajmniej jeśli chodzi o rezultat Bottasa. Fin powtórzył swój wyczyn sprzed roku, finiszując na trzeciej pozycji. Początkowo nic na to nie wskazywało, ale Bottas cierpliwie realizował swoją strategię (jeden pit stop), przeskakując Räikkönena, Ricciardo i Verstappena, którzy dwukrotnie zmieniali ogumienie. Poza tym skutecznie powstrzymał Rosberga i zasłużenie wywalczył trzecią lokatę, zapewniając ekipie z Grove pierwsze tegoroczne podium.

W przeciwieństwie do Fina, weekendu w Kanadzie najlepiej nie będzie wspominał Felipe Massa.  Podczas jednego z treningów Brazylijczyka zawiódł DRS i 35-letni weteran rozbił się w pierwszym zakręcie, dekomponując tylne skrzydło w nowej konfiguracji. Do odbudowy zabrakło części w najnowszej specyfikacji i Felipe musiał zadowolić się starszymi elementami. W kwalifikacjach minimalnie uległ Bottasowi i do pit stopu podążał za nim. Była szansa na solidne zdobycze punktowe, gdyby nie przegrzany silnik.

Piętnaście punktów Bottasa umocniło Williamsa na czwartej pozycji w generalce, co w pełni odzwierciedla miejsce brytyjskiej stajni w aktualnym układzie sił. W kolejnych rundach okazjonalne podia wchodzą w grę, jednak o miejscu w czołowej trójce mistrzostw świata Brytyjczycy mogą zapomnieć. Poprzeczka wisi zbyt wysoko.

Musi iskrzyć
Od czasu przeprowadzonej po rundzie w Rosji reorganizacji, ekipa Red Bulla może się pochwalić jednym z najbardziej elektryzujących składów w stawce. Każdy kolejny pojedynek Ricciardo z Verstappenem rozpala wielkie emocje i przyciąga uwagę całej F1. Ale to nic nadzwyczajnego, gdy w jednym zespole mamy dwóch tak utalentowanych kierowców, z papierami na mistrzów świata. Tego rodzaju perspektywa oznacza, że snopy iskier są nieuniknione. I dobrze.

W Kanadzie obejrzeliśmy kolejną odsłonę ich batalii. W czasówce po raz trzeci szybszy okazał się Daniel, za to wyścig był bardziej udany dla Maksa. Po pierwszym zakręcie Australijczyk jechał wprawdzie przed swoim młodszym kolegą, ale na wyjściu z drugiego ujrzał przed sobą przeszkodę w postaci Rosberga i stracił pozycję na rzecz Verstappena. Jak się okazało, nie zdołał jej już odzyskać. Co więcej, szybko stało się jasne, że z powodu ziarnienia przednich opon (miękka mieszanka), konieczna będzie druga wizyta w alei serwisowej i ostatecznie Daniel musiał jeszcze uznać wyższość Bottasa, Räikkönena i Rosberga.

Max radził sobie znacznie lepiej, długo utrzymując trzecią lokatę, choć on także musiał zaliczyć drugi pit stop i ostatecznie przegrał z Bottasem. Na finiszu dał za to popis pięknej, defensywnej jazdy, sprytnie broniąc się przed szarżującym Rosbergiem. Christian Horner mógł być dumny ze swojego młodziutkiego podopiecznego.

Podcięte skrzydła
Po trzech rundach z ekipą Red Bulla bilans 18-latka wygląda naprawdę nieźle. Zwycięstwo w Hiszpanii (szczęśliwe) i czwarta lokata w Kanadzie. W sumie 37 punktów. Żeby jednak nie było tak różowo, zestawienie uzupełnia seria wpadek z Monako. No dobrze, a jak na tym tle wypada Daniel? W kwalifikacjach jego przewaga nad młodszym kolegą nie pozostawiała złudzeń. Tylko co z tego, skoro ekipa Red Bulla dwa razy z rzędu pozbawiła go wygranej?

O ile wpadkę z Hiszpanii możne jeszcze jakoś tłumaczyć, o tyle tę z Monako absolutnie. W Montrealu też nie wszystko poszło zgodnie z planem, ale tym razem Dany stracił co najwyżej szansę na kilka punktów więcej. – Ja skrewiłem kilka spraw, zespół także – skwitował Ricciardo siódmą lokatę na Ile Notre Dame. Tak naprawdę frustrująca seria niepowodzeń Australijczyka trwa niemal od początku sezonu. W Szanghaju Ricciardo prowadził przecież po starcie i złapał kapcia, z kolei w Soczi padł ofiarą zamieszania po starcie. Jak to brzmiało? Red Bull doda ci skrzydeł?

Obiektywnie rzecz biorąc, Czerwone Byki i tak stanowią największą niespodziankę pierwszej części mistrzostw świata. Przed startem sezonu ekipa Christiana Hornera nawet nie marzyła o zwycięstwach, okazało się tymczasem, że Red Bull mógł pokusić się nawet o dwa triumfy. Szkoda, że w Monako zabrakło perfekcji. Ale na tym nie koniec. Na niektórych torach Ricciardo i Verstappen mogą mocno zaskoczyć. O aerodynamicznych zaletach RB12 nie trzeba chyba nikogo przekonywać, a coraz lepiej mają się sprawy także od strony silnikowej. W pełni potwierdziła to czasówka w Montrealu, podczas której Daniel stracił do pole position tylko Lewisa 0,354 sekundy. Nawet jeśli Anglik mógł dorzucić do tego jeszcze z dwie dziesiąte sekundy, to i tak nie ma to porównania do zeszłorocznej przepaści.

Geniusz, po prostu geniusz
Kończymy Panem E. i kolejną rundą mistrzostw świata. Berniego Ecclestone’a można lubić albo nie. Nie zmienia to jednak faktu, że Anglik jest łebski jak mało kto. Nie wiem, czy to on wpadł na ten szatański pomysł, czy ktoś mu go podsunął, a on tylko go podchwycił i przeprowadził, ale zorganizowanie w Baku wyścigu pod europejskim szyldem jest genialnym posunięciem marketingowym.

Pomyślcie tylko. Imprezę można było śmiało zorganizować jako Grand Prix Azerbejdżanu. Tylko po co? Co innego GP Europy i to w środku mistrzostw Starego Kontynentu w piłce nożnej (przy okazji dopilnował, by wyścig pokrył się z 24h Le Mans). A to, że Baku w najlepszym razie leży gdzieś na rubieżach Europy – wariantów granicy pomiędzy Azją a Europą w rejonie Kaukazu jest kilka – nie ma żadnego znaczenia. Chyba nikt nie wierzy, że nazwa i termin wyścigu w Baku są dziełem przypadku. Ten zabieg dokładnie ilustruje, dlaczego Ecclestone odniósł tak gigantyczny sukces, przekształcając zabawę skupiającą grupę zapaleńców w biznes generujący niebotyczne zyski.

5 KOMENTARZE

  1. Co do ostatniego akapitu, Robert wskazuje, że Formuła 1 wyścigiem w Azerbejdżanie jest wstanie zaszkodzić w jakiś sposób oglądalności Mistrzostw Europy w piłkę nożną :)? Najbliższy weekend będzie ekscytujący, tyle wydarzeń sportowych naraz ale czy Formuła 1 napewno wyjdzie zwycięsko :)? Ale w sumie dobrze, że Bernie nie boi się konfrontacji i nie ustala kalendarza tak, by nic F1 nie przeszkadzało. Testuje swoich wiernych fanów F1 😉 A coraz więcej tylko takich zaczyna oglądać F1, bo na płatnych kanałach sportowych będą się meldować tylko ci najbardziej zainteresowani. Otwartych relacji coraz mniej, więc zwykły kibic oglądający tylko niedzielne wyścigi może nie zawsze chcieć płacić, bo obejdzie się bez F1 i obejrzy piłkę nożną 😉

Skomentuj bulbazaur Anuluj odpowiedź

Please enter your comment!
Please enter your name here