Najszybszym samochodem dysponował w Baku Sebastian Vettel, zabrakło mu jednak zimnej krwi i odrobiny dokładności. Świetnie spisującego się Valtteriego Bottasa dopadło z kolei fatum lub jak kto woli prozaiczna niedokładność przy sprzątaniu toru i po wygraną na ulicznej pętli w Baku sięgnął Lewis Hamilton. Za jednym zamachem Anglik przerwał trwającą od zeszłorocznego wyścigu w Austin serię bez zwycięstw i przejął prowadzenie w klasyfikacji generalnej mistrzostw świata. – Trochę dziwnie się czuję, bo to nie jest sukces w moim stylu. Valtteri był znakomity i zasłużył na zwycięstwo. Sebastian również – przyznawał wstrząśnięty i zmieszany niebywałym uśmiechem losu czterokrotny mistrz świata.

Daleko od szczytu
Trudno się temu dziwić. Przed finałowym sprintem Lewis wyglądał na pogodzonego z trzecią lokatą, a widząc to, co dzieje się na torze w związku ze spadającymi temperaturami i kłopotami z dogrzewaniem opon, stwierdził, że „Charlie Whiting powinien przerwać tę niebezpieczną zabawę”. Pewnie nawet nie pomyślał o tym, że los przyniesie mu szczęśliwe dla niego trzęsienie ziemi w postaci przestrzelenia przez Vettela pierwszego zakrętu i przebitej opony w bliźniaczym samochodzie Bottasa. – To dar od losu za zwycięstwo, które wymknęło się Lewisowi z rąk w Australii – podkreślał Toto Wolff sprytnie pomijając fakt, że stało się tak za sprawą wpadki ekipy Mercedesa, a nie złośliwego przeznaczenia.

Szczęśliwa wygrana w Azerbejdżanie pozwoliła Anglikowi przejąć fotel lidera generalki (aktualnie wyprzedza Vettela o cztery punkty). Hamilton nie ma jednak złudzeń i wie, że czeka go ciężka praca. Z jednej bowiem strony widać kapryśną naturę Srebrnej Strzały, z którą nie do końca współpracują opony Pirelli, z drugiej nie ma wątpliwości, że Lewis też nie jest w szczytowej formie i musi dać więcej od siebie, o czym przekonują występy Bottasa.

Dziesięć pint piwa
Celowo napisałem występy, a nie wyniki, bo tabela punktowa zupełnie nie odzwierciedla tego, jak spisuje się ostatnio Fin. Wydłuża się natomiast lista straconych okazji. Do Bahrajnu (zbyt pasywna jazda) i Chin (samochód bezpieczeństwa) musimy dopisać także Azerbejdżan. Dzięki kolizji duetu Red Bulla Valtteri zaliczył darmowy pit stop i utrzymał się przed Vettelem oraz Hamiltonem (obaj stawali dwukrotnie). Ze spokojem przyjął chybioną szarżę Sebastiana po restarcie i wydawało się, że ma wygraną w kieszeni. Trzy okrążenia przed metą był nawet wirtualnym liderem mistrzostw świata, lecz wszystko zniweczył fragment pozostawiony na torze po starciu Kevina Magnussena i Pierre’a Gasly’ego.

– Może wychylę z dziesięć pint (568 ml) piwa i będzie w porządku – pocieszał się fiński pechowiec, który miał tym samym okazję poczuć niemal to samo, co Mika Häkkinen w Barcelonie w 2001 roku, gdy na ostatnim okrążeniu zastrajkował silnik Mercedesa w jego McLarenie. Nie wiem, czy Valtteri wypił piwo, którego nie nawarzył, nam jednak nadzieję, że w Hiszpanii szczęście do niego wróci.

Czerwone i szybkie
Cztery zwycięstwa w czterech wyścigach – to było w przypadku Vettela możliwe. Nikt nie ma już chyba wątpliwości, że aktualnie to właśnie ekipa Ferrari dysponuje najszybszym i najbardziej uniwersalnym samochodem w F1. W Melbourne górą były co prawda Srebrne Strzały, lecz za sprawą błędu taktycznego Mercedesa wygrana i tak powędrowała do Vettela. Od Bahrajnu szala przesunęła się na stronę czerwonych.

Pole position w trzech kolejnych rundach (w Sakhir i Szanghaju pierwsza linia) potwierdziły potencjał modelu SF71H. W Sakhir Seb dorzucił wygraną numer dwa, choć za sprawą sprytnej zagrywki Mercedesa do końca wisiała ona na włosku. W Chinach i Azerbejdżanie nikt nie miał już złudzeń, że czerwone maszyny są najszybsze. Tyle tylko, że w jednym i drugim wyścigu ani Vettel, ani Kimi Räikkönen nie byli w stanie tego potwierdzić. W Szanghaju złożył się na to cały ciąg zdarzeń. Najpierw Ferrari pokpiło strategię, pozwalając podciąć Vettela, a sprawę ostatecznie położył wyjazd samochodu bezpieczeństwa w niezbyt sprzyjającym momencie. Akcja z Maksem Verstappenem stanowiła już tylko gwóźdź do trumny.

Pewny swego
W Baku czterokrotny mistrz świata miał wszystko pod kontrolą. Znowu do czasu… Po zmianie opon na miękkie Vettel jechał przed Hamiltonem, ale za Bottasem, który opóźniał wizytę w alei serwisowej w nadziei na to, że na finisz założy ultramiękką mieszankę i powalczy o zwycięstwo. Kolizja Verstappena i Ricciardo przewróciła jednak wszystkie założenia – Valtteri zmienił bowiem opony za darmo i pozostał na czele. W tej sytuacji Vettelowi przyszło wcielenie się w rolę myśliwego. Strzał po wewnętrznej pierwszego zakrętu okazał się jednak niecelny. Sebastian jakoś wszedł w zakręt, lecz spadł na czwarte miejsce. Co więcej, spłaszczenie lewej przedniej opony oznaczało, że teraz sam stał się zwierzyną i przegrał jeszcze z Sergio Perezem, ostatecznie – dzięki niefartowi Bottasa – zajmując czwarte miejsce.

– Nie żałuję ataku. Musiałem spróbować – oświadczył po wyścigu. Czy faktycznie nie pożałuje swojej szarży, jeszcze się okaże. Moim zdaniem Sebastian popełnił jednak błąd, ponieważ zamiast skoncentrować się na odbieraniu punktów przeżywającemu kryzys Hamiltonowi, z miejsca rzucił się do gardła Bottasowi, w konsekwencji tracąc prowadzenie w mistrzostwach świata. Pojawia się w tym miejscu pytanie, czy Vettel wyciągnął właściwe wnioski z zeszłorocznych doświadczeń

Zważywszy na bijącą od niego pewność siebie, za którą stoi przeświadczenie, że w wyścigu zbrojeń górą jest Ferrari, być może nie będzie to miało żadnego znaczenia. Co jednak, jeśli Mercedes się pozbiera i skontruje? Lekceważenie czterokrotnych mistrzów świata może okazać się bardzo bolesne.

Pomimo porażki, Ferrari odzyskało fotel lidera w klasyfikacji konstruktorów, choć mocniej przyczynił się do tego Räikkönen. Nie wiem, czy możemy już mówić o jakiejś fińskiej prawidłowości w Baku, lecz „Iceman” powtórzył wyczyn Bottasa z poprzedniego sezonu i po kolizji na pierwszym okrążeniu wywalczył drugą pozycję. Cieniem na jego występie niewątpliwie położył się jednak błąd z kwalifikacji, który kosztował go pole position. Na co zdołałby je przekuć w wyścigu, pozostanie już jednak zagadką bez odpowiedzi.

Gdzie drwa rąbią…
Można śmiało powiedzieć, że podobnie jak w Chinach, tak i w Azerbejdżanie największy wpływ na wyniki miał Red Bull. O ile jednak w Szanghaju pokerowa zagrywka taktyczna w połączeniu ze znakomitą jazdą Daniela Ricciardo („Mad Maksa” trochę poniosło) przyniosła ekipie Christiana Hornera wspaniały sukces, o tyle na ulicach Baku bezpardonowy pojedynek Australijczyka i Holendra zakończył się totalną anihilacją szans Czerwonych Byków na jakiekolwiek punkty.

Daniel był na ulicach stolicy Azerbejdżanu szybszy niż Max, sęk jednak w tym, że Verstappen nie zamierzał mu niczego ułatwiać, co jasno zasygnalizował na 13. okrążeniu, uderzając kołami swojego RB14 w koła bliźniaczej maszyny Australijczyka. I raz po raz wracał przed Dana, niczym bumerang. Kilka razy można było odnieść wrażenie, jakby panowie zapomnieli o istnieniu reszty świata. Liczyli się tylko oni. W końcu nastąpiło nieuniknione. Max wykonał dwa ruchy w obronie, zamykając wewnętrzną pierwszego zakrętu. Pozbawiony docisku przedniej osi Ricciardo znalazł się w potrzasku i uderzył w tył RB14 z #33, kończąc zabawę w kotka i myszkę.

Święte oburzenie
Sędziowie uznali, że winę za incydent ponoszą obaj kierowcy. Max co prawda „dwukrotnie (lecz subtelnie) zmienił kierunek jazdy”, inicjując reakcję łańcuchową, lecz manewr Daniela „był spóźniony”, więc on też przyłożył rękę do kolizji. Koniec, kropka. W oficjalnych wypowiedziach Christian Horner i Helmut Marko także podzieli winę pomiędzy swoich podopiecznych. Tak naprawdę ciekawe jest jednak to, jak wyglądały rozmowy z dala od kamer, bez politycznego zabarwienia, w zaciszu (?) pomieszczeń zespołu. Czy tam padły podobne oceny? Prawdę mówiąc, nie sądzę.

Osobiście uważam, że w ogniu walki obaj kierowcy trochę się zagalopowali (moim zdaniem Max bardziej). Bawi mnie jednak święte oburzenie szefów Red Bulla. Pomijam już incydent z Turcji z 2010 roku – zastanawiam się natomiast, czy panowie przespali pierwszą część wyścigu? Przecież to nie było pierwsze tego dnia spięcie pomiędzy kierowcami Czerwonego Byka. Ostro było kilka razy. To i tak cud, że dopiero za czwartym podejściem skończyło się kolizją, bo gorąco zrobiło się już na 13. okrążeniu. Na co czekali Horner i Marko? Na to, aż panowie wmontują się w jedną ze ścian, których obecność na torze w Baku jest równie oczywista, co podmuchy wiatru? Gdyby ktoś zareagował na te wyczyny, Red Bull mógłby „wywieźć z Azerbejdżanu 22 punkty”.

Co będzie dalej? Oficjalnie „obaj mają przechlapane, ale będą mogli się ścigać”. Odpowiedź na to, jak długo, przyniesie przyszłość. W przypadku recydywy należy spodziewać się reakcji. Znacznie ważniejsze będzie moim zdaniem jednak to, jak tak naprawdę wygląda status Ricciardo. Bo jeśli Australijczyk szykuje się do zmiany barw, jego pozycja ulegnie osłabieniu.

Jeden na podium, drugi w barierach
W zupełnie innym nastroju była po wyścigu w stolicy Azerbejdżanu ekipa Force India. Ciężka pracy w reakcji na trudny początek sezonu przyniosła wspaniały skutek. Po dwóch latach przerwy Sergio Pérez wrócił na podium F1 – żeby było ciekawiej, znów w Baku. Pomogło zmienione mapowanie jednostki napędowej Mercedesa, nie bez znaczenia były także potknięcia i kłopoty rywali, ale Meksykanina los też nie szczędził. Po uderzeniu, jakie otrzymał na pierwszym okrążeniu od Siergieja Sirotkina, wszystko wydawało się stracone. Pérez zaliczył nieplanowany postój, a ponadto w trakcie restartu napytał sobie biedy. Za wyprzedzenie Lance’a Strolla przed pierwszą linią bezpieczeństwa sędziowie wlepili mu 5 sekund kary (plus dwa punkty). Miał trochę szczęścia, bo dzięki kolizji Red Bulli mógł ją odbyć w trakcie neutralizacji (na co pozwala zmieniona interpretacja przepisów).

Przed wznowieniem wyścigu był piąty, ale do mety zyskał jeszcze dwie lokaty kosztem Vettela i Bottasa. Spłaszczenie przez Sebastiana opony ułatwiło atak i „po dwóch najlepszych okrążeniach w karierze” „najbardziej niedoceniany kierowca w stawce” (cytaty z Boba Fernleya) finiszował na trzeciej pozycji, w jakimś sensie rekompensując ekipie zeszłoroczną wpadkę, sprokurowaną do spółki z Estebanem Oconem.

Francuz, niestety, znowu musiał obejść się smakiem, a szkoda, bo stracił szansę na coś dużego – może nawet pierwsze podium w F1. Ścięcie do wewnętrznej trzeciego zakrętu przyniosło skutek najgorszy z możliwych – Ferrari Räikkönena zadziało niczym katapulta i biedny Esteban wylądował w barierach, natomiast „Iceman” – koniec końców – na podium.

Siła spokoju
Renault świętowało w Baku swój najlepszy wynik od czasu powrotu do F1. Piąte miejsce Carlosa Sainza – na marginesie nadal niezbyt dobrze dogadującego się ze swoim R.S.18 – umocniło Renault na piątej pozycji w klasyfikacji konstruktorów. A mogło być jeszcze lepiej, ponieważ początek wyścigu w wykonaniu kierowców francuskiej stajni był naprawdę piorunujący. Dzięki ultramiękkiej mieszance Sainz i Nico Hülkenberg (z powodu wymiany skrzyni biegów startował z P14) poradzili sobie z Red Bullami, mającymi kłopoty z ładowaniem systemu hybrydowego. Wyglądający na szybszego „Hulk”, poczuł się jednak zbyt pewnie i nonszalancję przypłacił uderzeniem w bariery, wypuszczając z rąk niezłą okazję. Później tłumaczył się nagłym podmuchem wiatru.

Sainz tymczasem spokojnie dotarł do mety na piątej pozycji, potwierdzając dobrą reputację na ulicznych torach. Wyżej finiszował tylko raz – kilka miesięcy temu w Singapurze, gdzie zajął czwartą pozycję. Na wyniku z Baku Hiszpan musi budować swoją pozycję. Pierwszy krok za nim, czas jednak na kolejny – poprawa kwalifikacji. Na razie bowiem przegrywa z Nico do zera.

Marnowanie potencjału
Nie chcę uprawiać czarnowidztwa, ale mam wrażenie, że kulą u nogi ekipy Haasa są… jej kierowcy. W Azerbejdżanie obaj się nie popisali, aczkolwiek ich „występy” należy rozpatrywać w zupełnie innych kategoriach. O ile bowiem Romain Grosjean popełnił kompromitujący, ale jednak tylko błąd (przesuwając bezwiednie balans hamulców na tylną oś doprowadził do jej zablokowania, w związku z czym wylądował na murku) i pozostaje jedynym – obok Sirotkina – kierowcą bez punktów, o tyle Kevin Magnussen zachował się w stosunku do Gasly’ego niczym gangster.

„Trzaskanie drzwiami” przy barierze (i to dwukrotne) podczas jazdy z prędkością przekraczającą trzysta kilometrów na godzinę stanowiło przykład absolutnego braku wyobraźni, a może nawet instynktu samozachowawczego, bo tego rodzaju zabawa mogła skończyć się tragedią. Nic dziwnego, że zszokowany Francuz określił Duńczyka mianem „najbardziej niebezpiecznego kierowcy, z jakim przyszło mu się ścigać”. Dziesięć sekund za tak karygodny wybryk, zważywszy jeszcze na czynione przez Kevina na gorąco komentarze (później prostowane), to zdecydowanie zbyt łagodny wymiar kary. Choćby w kontekście tego, co spotkało Sirotkina.

Tak czy inaczej, amerykański zespół może mieć poczucie marnowanego potencjału. Nie wiem, czy Günther Steiner nie powinien rozejrzeć się za kierowcą, który będzie gwarantował nieco bardziej stabilne rezultaty aniżeli Francuz czy Duńczyk. Myślę, że niezłą opcję stanowi facet siedzący na ławce rezerwowych w Williamsie. Coś mi mówi, że taka konfiguracja mogłaby zadziałać.

Zmiana preferencji
– Szóste miejsce smakuje jak zwycięstwo – ekscytował się Charles Leclerc, który w końcu się przełamał i pokazał błysk, na który wszyscy czekali. Ten wynik był mu niewątpliwie potrzebny, bo w pierwszych trzech wyścigach wypadł blado nawet na tle niezbyt cenionego Marcusa Ericssona, któremu w Bahrajnie wpadły punkty za dziewiąte miejsce.

W Azerbejdżanie karta w końcu się odwróciła. Remedium na wcześniejsze kłopoty okazało się odejście do nadsterownych ustawień, który przyniosły Leclercowi tyle sukcesów w GP3 i F2. – Nie sądziłem, że przyspieszę za sprawą podsterownych ustawień, ale te samochody najwyraźniej tak działają – opowiadał pierwszy kierowca z Monako z punktami w F1 od czasów Louisa Chirona (lata 50.).

Okoliczności były oczywiście sprzyjające, ale Leclerc pojechał znakomicie. Przede wszystkim trzymał się z daleka od kłopotów, na konto zapisał sobie również wygrany pojedynek z Fernando Alonso (prawda, że Hiszpan jechał z uszkodzoną podłogą). Jest raczej pewne, że w każdym wyścigu Charles punktować nie będzie, lecz wynik z Baku zapewnił mu coś nie do przecenienia – pewność siebie.

Pod górkę
To musiało się tak skończyć! Ponieważ zasłona dymna w postaci silników Hondy opadła, a mit o porównywanym z Red Bullem nadwoziu legł w gruzach, w McLarenie spadła głowa Tima Gossa. Jest jasne, że integracja z nową jednostką napędową, a potem jej optymalizacja, wymagają czasu, ale od zimowych testów można było zauważyć, że coś poszło nie tak. Najpierw mieliśmy opowiadania o opóźnieniach i pakiecie szykowanym na Melbourne, potem zmianach szykowanych na Barcelonę.

W międzyczasie Fernando Alonso zaczął gasić huraoptymizm wypowiedziami o „przesadzonych” wobec McLarena oczekiwaniach, choć wcześniej sam je pompował. Atmosferę schłodził ostatnio także Eric Boullier, filozoficznie zaznaczając, że zmiany, które ujrzały światło dzienne w Hiszpanii (przede wszystkim rzucający się w oczy nowy, radykalny nos) mogą zaowocować „zyskami albo stratami”. W tej sytuacji pozostaje nam zatem cierpliwie czekać.

Wróćmy jednak jeszcze na chwilę do Baku, gdzie w kwalifikacjach Alonso po raz czwarty w tym roku pokonał Stoffela Vandoorne’a. Cóż jednak z tego, skoro znowu nie udało mu się wejść do Q3? McLaren pozostaje najwolniejszym użytkownikiem silników Renault, co najlepiej świadczy o tym, że nadwozie – mówiąc kolokwialnie – „nie żre”.

W niedzielę Fernando zaliczył „jeden z najlepszych wyścigów w swojej karierze”, choć wydawało się, że po kolizji z Sirotkinem (w którą zamieszany był jeszcze Hülkenberg) na pierwszym okrążeniu zakończy swoje popisy. Nic z tych rzeczy. Alonso sobie tylko znanym sposobem na podwójnym kapciu doczłapał się do alei serwisowej i z uszkodzoną połową podłogi wywalczył siódme miejsce, w końcówce pokonując Strolla i finiszując dwie lokaty przed swoim młodszym kolegą. Wszystko pięknie, szkoda tylko, że dwukrotny mistrz świata ciągle nie ściga się w pierwszej lidze. Chyba wszyscy byśmy chcieli, żeby w Barcelonie nastąpi jakiś przełom. Choćby najmniejszy…

Wynik lepszy niż możliwości
Na to samo pewnie liczą w Williamsie, który przeżywa bardzo trudne chwile. Przed rokiem Azerbejdżan przyniósł ekipie z Grove sensacyjne podium Lance’a Strolla, tym razem skończyło się na ósmej pozycji, co w obecnej sytuacji i tak należy uznać za sukces. Piąty zespół poprzedniego sezonu w końcu otworzył bowiem konto punktowe. Cóż z tego, że zrobił to jako ostatni?

Dobrze, ale żarty na bok. Nowe mapowanie jednostki napędowej Mercedesa, konfiguracja pętli i panujący na torze chaos zrobiły swoje, tak naprawdę nie ma się jednak w czego cieszyć. O potencjale kombinacji FW41-Stroll najlepiej – a właściwie jak najgorzej – świadczy fakt, że Kanadyjczyk przegrał z jadącym bez połowy podłogi Alonso.

Sirotkin nie miał nawet tyle szczęścia. Najpierw zarobił trzy karne pozycje na starcie wyścigu w Hiszpanii za kolizję z Pérezem, a chwilę później zakończył występ ze złamanym zawieszeniem. Na jego usprawiedliwienie trzeba jednak dodać, że nie była to jego wina.

Teraz czekamy na Barcelonę i piątek z Robertem Kubicą, przed którym nawał pracy. Zmagająca się z całą kaskadą problemów (składają się na nie m.in. kłopoty ze skopiowanym z Mercedesa układem chłodzenia, czy brak docisku na przedniej osi) stajnia z Grove, przygotowała pakiet poprawek. Znając specyfikę F1, trudno oczekiwać cudów, choćby dlatego, że konkurencja też nie śpi. Miejmy jednak nadzieję, że przygotowane rozwiązanie okażą się krokiem w dobrą stronę i Robert będzie miał dla dziennikarzy i kibiców optymistyczne wieści.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here