To banalne powiedzenie znajduje szczególne zastosowanie w świecie Formuły 1 i tak się składa, że nawiązania do finansów pojawiają się w wielu miejscach czerwcowego wydania „GP Racing”. Jak każde światowe widowisko, w którym korzysta się z relatywnie drogiego sprzętu i najnowszych technologii, wyścigi Grand Prix pożerają pieniądze szybciej niż silniki V12 spalały benzynę.

Paliwożerne jednostki odeszły już do lamusa, zastąpione modniejszymi hybrydami – które zresztą są fascynujące od strony technicznej i zapewniają fenomenalne osiągi. Zbyt mało się o tym mówi, więc szersza publiczność nie rozumie, dlaczego po prostu są lepsze od antycznych, „zwykłych” silników spalinowych.

Większym zrozumieniem cieszą się chyba inicjatywy wymierzone w cięcie niebotycznych kosztów, o których szczegółowo piszemy w najnowszym wydaniu naszego miesięcznika. Warto jednak pamiętać, że wyścigi na najwyższym poziomie nigdy nie były tanią rozrywką dla plebsu. Technologia, logistyka – to wszystko kosztowało, chociaż oczywiście w dawnych czasach nie były to wydatki aż na taką skalę.

Dopiero dzięki transmisjom telewizyjnym i sponsorom – także dzięki inicjatywom Berniego Ecclestone’a i Maksa Mosleya – wyścigi weszły na iście kosmiczny poziom wydatków. Po prostu pojawiło się znacznie więcej pieniędzy do zagospodarowania i rozpoczął się regularny wyścig zbrojeń, u szczytu rozpusty napędzany funduszami od koncernów tytoniowych i motoryzacyjnych. Prędzej czy później należało zająć się rosnącymi dysproporcjami między wyścigowymi bogaczami i biedotą – po prostu dostosować sytuację do rzeczywistości w otaczającym nas świecie, tak samo jak w przypadku silników spalinowych i hybrydowych. Mosley próbował tego dokonać już ponad dekadę temu. Udało się teraz, lepiej późno niż wcale.

Jest jeszcze jeden obszar naszego wyścigowego świata, w którym pieniądze odgrywają (zbyt) ważną rolę. Ostatnio poruszył ten temat Lewis Hamilton – mówiąc, że potrzebne są działania, dzięki którym młodzi adepci wyścigowej sztuki będą mieli łatwiej w swoich dążeniach do spełnienia sportowych marzeń. Dorzucił parę słów o bogatych dzieciakach, które trafiają do Formuły 1 w głównej mierze dzięki rodzinnym fortunom. Jest w tym trochę racji, ale…

Z jednej strony siedmiokrotny mistrz świata wie, co mówi, bo sam przecież nie pochodził ze szczególnie zamożnej rodziny. Za to z drugiej przede wszystkim pochodzi z kraju, w którym motorsport jest rozwinięty i stoi na bardzo wysokim poziomie. W krajach o bogatych tradycjach wyścigowych, infrastrukturze i zapleczu znacznie łatwiej jest nie tylko o zdobywanie doświadczenia, ale też o wskoczenie do pociągu, który może zawieźć kierowcę na sportowe wyżyny. W Wielkiej Brytanii łatwiej spotkać Rona Dennisa i w wieku 13 lat znaleźć się w juniorskim programie McLarena, z utorowaną ścieżką w stronę Formuły 1.

Kariera w wyścigach nigdy nie była tanim przedsięwzięciem, chociaż oczywiście kilka dekad temu wyglądało to zupełnie inaczej. Tamten klimat można poczuć chociażby we wspomnieniach Nigela Roebucka o Peterze Collinsie (czerwcowy numer „GP Racing”). W latach 50. kierowcy nie zarabiali fortun, starty w wyścigach były dla nich po prostu pracą – zarabiali jazdą, więc ścigali się nie tylko w mistrzostwach świata, ale praktycznie we wszystkim, na co wystarczało im czasu oraz umiejętności.  Teraz przez szereg lat trzeba wydać fortunę na serie juniorskie, by później zarabiać miliony – co i tak dotyczy tylko nielicznych kierowców na samym szczycie. Kiedyś zarabiało się przez cały czas, ale relatywnie niewielkie pieniądze i bogaczami zostawała jedynie garstka. Tak czy inaczej, pierwsze kroki trzeba było zawsze wykonać samemu – kupienie piłki i pokopanie jej z kumplami na boisku jest znacznie tańsze niż pierwsze kroki w kartingu.

Warto też zauważyć, że Hamilton zabrał głos w sprawie, w której cenne inicjatywy podejmują nie tylko poszczególne zespoły F1 (mam tu na myśli programy juniorskie Red Bulla, Ferrari, Mercedesa, Renault/Alpine czy McLarena , których absolwenci docierają do Formuły 1), ale też jego koledzy z toru. Fernando Alonso, Charles Leclerc czy Daniel Ricciardo mają swoje zespoły w kartingu i wspierają młodzież. Własną markę na pierwszym szczeblu wyścigowego wtajemniczenia ma przecież także Robert Kubica.

Trudno oczywiście oczekiwać, by najmłodsza generacja kierowców Grand Prix zabierała się teraz za szkolenie dzieciaków, od których są ledwie kilka lat starsi, ale z pewnością służą przykładem i są inspiracją dla następców. Więcej możemy oczekiwać po ikonach sportu – skoro inni zawodnicy poświęcają swój czas, doświadczenie i wizerunek na stwarzanie szans wpatrzonym w nich jak w obrazek dzieciakom, to Hamilton też mógłby podjąć taką inicjatywę. Na razie zajął stanowisko, czas przejść od słów do czynów – narzędzia ma potężne…

Artykuł ukazał się w polskiej edycji miesięcznika „GP Racing”.

Inne artykuły z „GP Racing”:
MAJ 2021: Walka na centymetry
KWIECIEŃ 2021: Obiecujący początek
MARZEC 2021: Deszczowe przygody
LUTY 2021: Burzliwy sezon 2020
STYCZEŃ 2021: Talent wciąż jest ważny

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here