Czerwona powódź fanów Ferrari po kolejnym triumfie ich ukochanego zespołu. Takie obrazki widzi się tylko na Monzy.

Niewiele wciąż funkcjonujących torów Formuły 1 może się równać pod względem atmosfery z Monzą. Żałosny widok niemal pustych trybun w Stambule czy Szanghaju nijak się ma do najazdu fanatycznych włoskich tifosi, którzy od dziesięcioleci szturmują Park Królewski na północnych obrzeżach Mediolanu. Umundurowani na czerwono kibice nie szczędzą gardeł i żywiołowo dopingują kierowców jedynego słusznego zespołu, nieraz przekrzykując ryk dwudziestu czterech silników Formuły 1. Dla nich Ferrari to więcej niż zespół, to po prostu religia.

Gdy linię mety na pierwszym miejscu przejeżdża samochód z Maranello – nieważne, czy prowadzony przez Hiszpana, Niemca czy Brazylijczyka – wysokie siatki oddzielające tor od trybun przestają być jakąkolwiek przeszkodą. Gromady kibiców pędzą pod podium, aby wraz ze swoimi idolami świętować kolejny triumf. Podest dla zwycięzców, sięgający daleko nad aleję serwisową i prostą startową, góruje nad czerwonym morzem fanów, wiwatujących na cześć kierowców, którzy podbili świątynię szybkości. Miłość tifosi do Ferrari tylko nieznacznie przewyższa nienawiść do śmiertelnych wrogów w rodzaju Lewisa Hamiltona. Mistrz z McLarena nigdy nie wygrał na Monzy, a kiedy rok temu w starciu z czerwonym samochodem Felipe Massy złamał zawieszenie i wypadł z toru już na pierwszym okrążeniu, wrzawa z trybun zagłuszyła huczące w Parku Królewskim silniki. Skrajnie wyraziste wyrażanie emocji, typowe dla włoskiego temperamentu, to kolejna wspaniała cecha atmosfery na Monzy – wspaniała, jeśli nie jest się obiektem nienawiści tifosi.

Podbicie serc włoskich kibiców nie jest łatwe. Kiedy szesnaście lat temu urzędujący wówczas mistrz świata Michael Schumacher opuszczał Benettona i przechodził do Ferrari, tifosi wywiesili transparent ze swoim komentarzem. „Lepszy jeden Alesi dzisiaj niż stu Schumacherów jutro” głosił napis, będący dowodem uwielbienia dla żywiołowo jeżdżącego Francuza o sycylijskich korzeniach, który ustąpił miejsca „Schumiemu”. Kibicom nie przeszkadzał fakt, że Alesi wygrał w karierze tylko jeden wyścig – cenili go za styl jazdy i osobowość. Oczywiście sukcesy Schumachera szybko zjednały mu sympatię Włochów, wszak dla nich liczy się też obecność Ferrari na szczycie podium i klasyfikacji mistrzowskiej. Po tym jak Niemiec zrobił sobie w 2006 roku przerwę w karierze, tifosi wywiesili napis głoszący, że marzą o jego powrocie. Gdy wrócił do ścigania w barwach Mercedesa, dopisali tylko, że nie do końca o to im chodziło.

Monza to bez wątpienia miejsce magiczne. Przed laty fanatycy, których nie stać było na zakup biletów, cięli siatki i kopali tunele pod płotami, aby dostać się do świątyni czerwonego bóstwa. Zmagania na torze obserwowali z drzew lub rusztowań, na których zawieszane były banery reklamowe. Nożyce do siatki były na obowiązkowym wyposażeniu także tych kibiców, którzy mieli wejściówki na trybuny. Dzięki temu tuż po zakończeniu wyścigu, zanim kierowcy zdążyli pokonać okrążenie zjazdowe i dotrzeć do boksów, hordy tifosi były już na torze. Biada tym, którzy nie zdążyli na czas dojechać do garażu – kibice niczym na relikwie polowali na wszystko, co dało się łatwo oderwać od samochodu.

Obecnie wszystko jest o wiele bardziej cywilizowane, choć jeszcze w sezonie 2000 Schumacher i spółka przeżyli tuż po zakończeniu wyścigu trudne chwile z kibicami, którzy zachowywali się jak uczestnicy corridy z samochodami Formuły 1 zamiast byków. Codziennością jest za to najazd fanów podczas czwartkowego spaceru po alei serwisowej, dostępnego dla każdego posiadacza wejściówki na tor. Garaże Ferrari przeżywają prawdziwe oblężenie, a pojawienie się rozdających autografy kierowców jest sygnałem do rozpoczęcia istnego szaleństwa.

Sam tor jest również wyjątkowy. Prędkość jest tutaj wszystkim: skrzydła są niemal płaskie, aby maksymalnie zredukować opór i umożliwić jak najszybszą jazdę po prostych. W zeszłym sezonie wyniki w punkcie pomiaru prędkości przed pierwszą szykaną sięgały niecałych 350 km/h. Widok samochodu hamującego na dystansie 150 metrów do prędkości 80 km/h w trakcie trzech sekund i przy nacisku stopy na pedał rzędu 145 kilogramów (dane firmy Brembo z sezonu 2010) po prostu zapiera dech w piersiach. Podobnie jak wysiłki kierowców w szykanach czy zakrętach Lesmo, gdzie starają się utrzymać w torze praktycznie pozbawiony docisku samochód.

Wiele lat temu, zanim samochodom wyrosły skrzydła, a na Monzy pojawiły się szykany, zawody w Parku Królewskim były jednym wielkim festiwalem wyprzedzania z wykorzystaniem tunelu aerodynamicznego za rywalem. Sekret polegał na tym, aby nie rozpoczynać ostatniego okrążenia na prowadzeniu, bo było to oczywistym wystawieniem się na atak jadących z tyłu kierowców. Dwa lata temu Jackie Stewart podczas uroczystości 40. rocznicy zdobycia swojego pierwszego mistrzowskiego tytułu wspominał, jak udało mu się wygrać na Monzy w 1969 roku. W jego Matrze tak dobrano przełożenia w skrzyni biegów, aby po wyjściu z zakrętu Parabolica wrzucać piąty bieg tuż za linią wyznaczającą metę. Dzięki temu na ostatnim okrążeniu w sprincie do flagi w biało-czarną szachownicę Szkot nie stracił ułamków sekundy na zmianę biegu. Nic nie znacząca pierdółka? Niezupełnie, bo Stewart wyprzedził na mecie Jochena Rindta o 0,08 sekundy, Jean-Pierre’a Beltoise’a o 0,17 sekundy, a Bruce’a McLarena o 0,19 sekundy. Wypada jeszcze podkreślić, że w tamtych czasach ręczna zmiana przełożenia, wymagająca wciśnięcia pedału sprzęgła, trwała o wiele dłużej niż w dzisiejszych półautomatycznych przekładniach.

Tor Monza żyje wspaniałą atmosferą tworzoną przez włoskich kibiców oraz pełną chwalebnych, ale i tragicznych wydarzeń historią. W świecie, w którym kierowcy Grand Prix coraz częściej odwiedzają tak jałowe i wyprane z wyścigowych tradycji miejsca jak wspomnianą na początku Turcję czy Chiny, włoski wyścig jest prawdziwą perełką w kalendarzu. Nieważne, czy w tym sezonie Red Bull przełamie wreszcie passę słabych wyników na nie odpowiadającej charakterystyce ich samochodu pętli, czy drugi raz z rzędu zatriumfuje Ferrari, czy może znienawidzony przez tifosi Hamilton zaprezentuje pełnię swoich możliwości i dla odmiany nie zrobi niczego głupiego – wrześniowy weekend w Parku Królewskim i tak będzie wielkim wyścigowym świętem.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here