W świątyni Ferrari wygrał Vettel, ale Fernando Alonso też miał powody do zadowolenia.

Pięciu mistrzów świata na pięciu pierwszych miejscach w wyścigu, fantastyczne pojedynki ze srebrnymi samochodami w rolach głównych, tradycyjny chaos w pierwszej szykanie i szalone święto pod podium, na którym nie zabrakło zawodnika w czerwonym kombinezonie. Grand Prix Włoch było fajnym wyścigiem, ale pomyślcie tylko, co by się działo, gdyby w stawce nie było granatowego Red Bulla z numerem 1? Walka o zwycięstwo byłaby niesamowitą ucztą dla każdego fana wyścigów…

Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni w tym sezonie już po kilku okrążeniach można było odpuścić zgadywanie, kto tym razem stanie na najwyższym stopniu podium. Fantastyczny manewr na czwartym okrążeniu, kiedy Sebastian Vettel w przejeżdżanym pełnym gazem łuku Curva Grande znalazł miejsce, aby przecisnąć się po zewnętrznej niesionego dopingiem fanatycznych tifosi Fernando Alonso, był popisem świadczącym o mistrzowskiej klasie. Lewe koła Red Bulla na moment znalazły się poza torem, a kiedy masz prawie trzy setki na liczniku, ostatnią rzeczą o której marzysz jest utrata kontroli nad samochodem. Vettel utrzymał się w torze i od tego momentu wyścig był dla niego kolejnym spacerkiem.

W starym piecu diabeł pali
Nie wiadomo jednak, jak by się potoczyła dalsza część wyścigu, gdyby kierowcy McLarena nie przespali startu i wznowienia ścigania po neutralizacji. Lewis Hamilton dał się zaskoczyć przy restarcie i w rezultacie spędził ponad dwadzieścia okrążeń za Michaelem Schumacherem, ostatecznie pokonując Niemca dopiero w połowie drugiego stintu. To był piękny pokaz jazdy na absolutnej granicy ryzyka po obu stronach, jednak bez jej przekraczania. Może poza jednym momentem na szesnastym kółku, który został zresztą z zimną krwią wykorzystany przez Jensona Buttona.

Schumacher bronił się jak za swoich najlepszych lat, przypominając sobie wszystkie tricki na granicy faulu. Prawdą jest, że ogromnie pomagał mu fakt, iż nawet przy użyciu DRS Hamilton nie był w stanie przypuścić skutecznego ataku na końcu prostej startowej, ale trzymanie za sobą jednego z najbardziej agresywnie i odważnie jeżdżących kierowców w stawce było nie lada wyczynem. Nie wiem, jak zakończyłby się ten pojedynek, gdyby nie ostatnie wyczyny Lewisa – być może były mistrz świata postanowił nieco ochłonąć i dla odmiany nie zakończyć wyścigu przed czasem.

Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy usłyszałem przekaz z radia pokładowego Hamiltona. Kierowca McLarena skarżył się na nieprzepisowe blokowanie w wykonaniu „Schumiego” i został uspokojony informacją, że sędziowie już się sprawie przyglądają. Idealnie tu pasuje stare porzekadło: przyganiał kocioł garnkowi…

Jak on to robi?
Takich problemów nie miał Button, który niemal od razu po wykorzystaniu ryzykownego momentu między „Schumim” i Hamiltonem poradził sobie z siedmiokrotnym mistrzem świata w szykanie Ascari. Nie wiem jak on to zrobił, ale fakt jest jeden: Lewis męczył się przez niemal pół wyścigu, a Jenson załatwił wszystko od razu. W jego przypadku pomaga chyba zakwalifikowanie się na odległej pozycji albo utrata kilku pozycji po starcie – im gorzej jest na początku, tym lepiej na mecie. Prawdziwy mężczyzna, cytując byłego premiera polskiego rządu.

To samo można powiedzieć o Jaime Alguersuarim. Chyba przy każdej okazji, kiedy Hiszpan nie wychodzi nawet z Q1, kończy się to zdobyciem punktów w niedzielę. Patrząc na poczynania niektórych kierowców na pierwszych metrach wyścigu, czasami chyba faktycznie lepiej jest przyczaić się z tyłu i poczekać na swoją szansę niż walczyć o przetrwanie w hordzie głodnych sukcesu kierowców ze środka pola.

Kręgle na torze
Tym razem uderzenie nadeszło z tyłu. Pół biura prasowego zamarło, gdy nagle na pobocze przed pierwszą szykaną wystrzelił niekontrolowany pocisk w postaci białego auta HRT z Vitantonio Liuzzim w roli pasażera. Przebicie się do pierwszej dziesiątki byłoby z pewnością największym sukcesem w historii tej ekipy – szkoda tylko, że doszło do tego w sytuacji, w której pozostali hamowali przed pierwszą szykaną i próbowali się zmieścić w torze. Liuzzi gęsto się tłumaczył, że tak naprawdę na trawę zepchnął go Heikki Kovalainen, ale kto by tam go słuchał… Najważniejsze, że nikomu nic się nie stało, no i szkoda Witalija Pietrowa i Nico Rosberga. Kara zasłużona, Formuła 1 to nie kręgle, gdzie trzeba strącić ich jak najwięcej za jednym uderzeniem.

Prysznic dla tifosi
Miejscowi kibice, których obecności nie dało się nie zauważyć po fantastycznym starcie Alonso (swoją drogą musiał chyba zamknąć oczy, pakując się pomiędzy Hamiltona i ścianę serwisową, a następnie korzystając trochę z trawiastego pobocza – na szczęście z lepszym niż Liuzzi skutkiem), może i byli rozczarowani „dopiero” trzecią lokatą swojego pupila, ale po pierwsze na Vettela nie ma mocnych, po drugie McLaren też ma całkiem mocne auto i tak naprawdę tifosi powinni dziękować swojemu dawnemu idolowi Schumacherowi, bo gdyby nie stracony przez Hamiltona czas, na podium mogłoby zabraknąć czerwieni. Kibicom Ferrari wystarczyło jednak do szczęścia trzecie miejsce, a kiedy Alonso opróżnił na najbliżej stojących fanów butlę szampana, radości pod podium nie było końca.

Osobiście trochę żałowałem, że „Schumi” nie utrzymał tempa z pierwszych okrążeń, bo jak się okazuje stara miłość nie rdzewieje – kiedy Niemiec uzyskiwał dobre czasy podczas piątkowych treningów, tifosi nagradzali go aplauzem odrobinę tylko cichszym od tego, który towarzyszy popisom obecnych kierowców Ferrari. Gdyby dojechał na podium, Włosi pewnie oszaleliby ze szczęścia. Jednak Formuła 1 to twardy sport i tutaj liczy się sprzęt i umiejętności, a nie emocje. Dlatego kolejny raz w tym sezonie wygrał Vettel, ale kibice nie mogą czuć po Grand Prix Włoch zawodu. Widzieliśmy kawał dobrej walki o pozycje za plecami wkrótce-dwukrotnego-mistrza-świata, parę mniejszych lub większych dramatów i tradycyjną inwazję fanów po zakończeniu wyścigu. To nie był klasyk, ale miło się oglądało. Czekamy na Singapur…

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here